Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość pozostałe 13 marca 2008, 14:35

autor: Maciej Kurowiak

Subiektywniak - Bij, zabij, czyli RPG

Nie żebym miał coś przeciwko temu gatunkowi, bo przecież oba tytuły są niepodważalnie znakomite i spędziłem przy nich długie godziny – ale może czas skończyć z nazywaniem sera jabłkiem?

Witam wszystkich w pierwszym i mam nadzieję jednym z wielu wydań nowego cyklu moich tekstów pod wspólnym tytułem „Subiektywniak”. Nie rozwodząc się dłużej nad etymologią tytułu (aczkolwiek będzie mi bardzo miło, jeśli ktoś zgadnie skąd owo słówko pochodzi) przejdę od razu do głównego tematu.

Ilu z nas, przysypiając w poniedziałek na lekcjach lub w pracy, na pytanie „co wczoraj wypiłeś” lub „do której szalałeś” odpowiadało enigmatycznie: „grałem z kumplami w eRPeGa”? Oczywiście większość ludzi puknie się w czoło, nie zgłębiając bliżej tematu owego eRPeGa, ale rzecz dotyczy dziesiątków graczy, którzy w czasach szkiełka i oka wciąż bawią się w odgrywanie wszelkiej maści ludzi, elfów, krasnoludów lub innych poczwar. Od powstania tych prawdziwych, by nie rzec rdzennych, gier role-playing, nazywanych u nas zgrabnie fabularnymi, minęły już prawie trzy dekady, ale u nas jako taką popularność zyskały dopiero wiele lat po tym, gdy w świecie zgniłego Zachodu przestały być traktowane jako wariactwo brodatych odszczepieńców, a kolejne wałkujące ten temat prace naukowe zaczęły trafiać bezpośrednio do niszczarek.

W międzyczasie po cichutku, gdzieś obok, rósł w siłę młodszy, przyrodni brat gier fabularnych. Gry komputerowe zrobione na licencji systemów RPG przyjęło się nazywać, za pierwowzorem grami RPG, pomimo że niewiele miały z nimi wspólnego. Łączył je świat, a raczej imiona i lokacje z danego świata, profesje i współczynniki. Cała reszta tyle miała wspólnego z grami fabularnymi co siedzenie na tronie z wysiadywaniem jajka. Prawdą jest jednak, iż szlachetna nazwa mobilizowała twórców, którzy chcieli dać graczom jak najwięcej wolności, co zwykle kończyło się milionem rozmaitych bugów i niedopatrzeń. Cały czas jednak gry, w których do labiryntu wystarczyło wsadzić rycerza, kleryka i maga, dodając kilka głupich historyjek o zaginionym i dawno zapomnianym relikcie, opatrywano etykietą RPG.

Przyznam szczerze, że wielokrotnie na sam dźwięk słów „gry RPG” (swoją drogą związek frazeologiczny kompletnie chybiony, bo przecież powielający słówko „gry”) w odniesieniu do produkcji na PC czy konsole, otwierał się w mojej kieszeni nóż (rzecz tym bardziej zjawiskowa, że nigdy takowego nie miałem). Czuliście kiedyś coś podobnego? Wasze ukochane gry fabularne sprowadzone do produkcji, gdzie odgrywanie ról sprowadza się do naciskania lewego przycisku myszy. Immanentną cechą gier role-playing było i jest tworzenie wizerunku odgrywanej postaci – i to w sposób tysiąc razy bardziej skomplikowany niż sto razy sto dialogów wziętych nawet z KOTOR-a czy Mass Effect. Jako, że od lat recenzuję gry komputerowe i video, także jestem niewolnikiem nomenklatury i także trzymam się, z braku alternatywy, oklepanych, tradycyjnych wzorców i nazewnictwa. Weźmy RPG-a wszechczasów Fallouta. Gdzie tam wolność? Gdzie swoboda? Zbieramy misje, rozwalamy mutantów i ich przyjaciół, rozwiązujemy liczne problemy maluczkich, ale tak serio to pompujemy postać, by celniej strzelała do deathclawów. Oblivion? Przecież tu też trzeba się narąbać tak dużo, by wrogowie, których statystki rosną wraz z naszymi, zostali w tyle. Czasem trzeba pozbierać grzyby lub coś przynieść, ale generalnie chodzi o rąbanie, siekanie lub ewentualnie strzelanie.

Subiektywniak - Bij, zabij, czyli RPG - ilustracja #1
Odgrywanie ról w cRPG.

Nie żebym miał coś przeciwko temu gatunkowi, bo przecież oba tytuły są niepodważalnie znakomite i spędziłem przy nich długie godziny – ale może czas skończyć z nazywaniem sera jabłkiem? Przecież nie ma tutaj miejsca na odgrywanie czegokolwiek, a fabuła czy klimat to część wielu innych gier, nie tylko komputerowych RPG. Rdzeniem „tych prawdziwych” roleplay’ów są stosunki międzyludzkie i jak sama nazwa gatunku wskazuje, odgrywanie ról. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie odkrywam Ameryki, a podobne wnioski wyciągnęli już dawno badacze tacy jak David Myers czy Espen Aarseth. Część współczesnych ludologów sprowadza to do poziomu, gdzie RPG-i (komputerowe i video) to „RPG-i” (tradycyjne gry fabularne) odarte z kontaktów społecznych. Osobiście uważam, że jeśli gdzieś w świecie gier video i komputerowych ta nazwa właściwie przynależy, to chyba tylko grom MMORPG (i znów powielam tą nieszczęsną zbitkę), więc może by tak pokusić się o nazywanie tych quasi-RPG-ów dla jednego gracza zwykłymi przygodowymi grami akcji czyli action-adventure? Czyż tak nie byłoby sprawiedliwiej? Zdaję sobie sprawę, że to tylko kwestia nazewnictwa, że to tylko szufladkowanie, etykietowanie etc. Język służy jednak do tego, by rzeczy nazywać po imieniu, i tak jeśli mamy wino wytrawne, białe i czerwone to tylko dlatego, że jedno różni się od drugiego. Truizm truizmów, ale trzeba sobie jasno powiedzieć, że ostatnimi czasy dziennikarstwo branżowe rozzuchwaliło się na tyle, że już nawet za gry przygodowe zaczęto uważać gry akcji – to znaczy, że wystarczy nacisnąć dźwignię lub przesunąć skrzynię i już gra z masowego mordobicia, jakim są choćby przygody Kratosa, zamienia się w błyskotliwą przygodówkę. Protestuję, bo to nie służy ani przygodówkom, ani Kratosowi. To mniej więcej tak samo, jakby zaliczyć Mickiewicza do literatury fantasy, bo napisał Świteziankę, a i w Dziadach niejedno dziwo znajdziemy, bo przecież jest duch Zosi, jest Widmo, są też gadające ptaki. Na szczęście wszyscy wiemy, że Dziady to dramat romantyczny, a nie fantasy, bo tak nas tego nauczono w szkołach, bo tak jest usystematyzowana literatura.

Gry to gatunek tak młody, że mimo iż od ich powstania napisano i zmielono setki prac naukowych, to tak na serio w tzw. mainstreamie nadal zaliczane są do postmodernistycznego koktajlu popkultury i nikt, oprócz garstki ludologów, nie zawraca sobie głowy, by usystematyzować nazewnictwo, nadać gatunkom cechy i normy. W literaturze takie próby podejmowali już Platon i Arystoteles, a z ich rozważań wiele wieków później wykształciła się nauka zwana genologią. Znacznie młodsza przecież dziedzina kinematografii także ma swoją genologię, a gdzież są w tym temacie gry? Cóż, jeśli nie jest to czasopismo lub portal branżowy, to zwykle o grach mówi się w kontekście wiadomości o zabójstwie, w tle którego była konsola. To nic, że dziś grają miliony; ważne, że jakiś świr zanim naładował spluwę zagrał w strzelaninę i już mamy idealnego newsa dla wzorcowego kanapowego kartofla. A co Wy sądzicie o takich rozważaniach? Czy RPG-i to naprawdę RPG-i, czy też może nie ma to większego znaczenia? Zapraszam do dyskusji na forum. Do kolejnego razu.

Maciej „Shinobix” Kurowiak