- 10 ambitnych gier, które zanudzą Was na śmierć
- Alan Wake
- ARX Fatalis
- Septerra Core: Legacy of the Creator
- What Remains of Edith Finch
- Death Stranding
- SOMA
- Pathologic (pierwsza wersja)
- Lionheart: Legacy of The Crusader
- Simsy 4 bez modów i dodatków
Lionheart: Legacy of The Crusader

Premiera: 2003
Producent: Black Isle Studios
Co sprawia, że gra jest wyjątkowa: da Vinci, Barcelona i renesansowa magia
Czym przynudza: dłużyznami, fatalną mechaniką walki, niekończącymi się hordami wrogów do pokonania i nierównym poziomem fabuły
To miał być wielki sukces Black Isle. Studio znane z takich perełek jak Baldur’s Gate, Fallouty i Planescape: Torment miało wprowadzić gry RPG w nową erę. I długo zapowiadało się na to, że po premierze Lionhearta tak właśnie będzie. Graficznie tytuł ten prezentował się nieźle, a oryginalny pomysł na alternatywną wersję XVI wieku, gdzie magia splata się z technologią, pozwalał wierzyć, że jedno z ostatnich izometrycznych RPG tamtej epoki stanie się dla Black Isle trampoliną do kolejnych sukcesów. Tymczasem stało się bardziej gwoździem do trumny.
Na początku Barcelona oszałamia wyrazistym stylem estetycznym i mieszkańcami – takimi, których znamy z lekcji historii, a z którymi w grze da się nie tylko porozmawiać, ale i współpracować. Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Brak znaczników na mapie utrudnia wykonywanie questów. Pamiętam, że w czasie realizacji prostego w sumie zadania dotyczącego wyleczenia lykantropii musiałem pokonywać całe rozległe podziemia kilkakrotnie, by znaleźć tego jednego szczurołaka. A potem gra wymagała ode mnie, bym znów przemierzył tę samą trasę. I jeszcze raz, i jeszcze. A że bohater poruszał się naprawdę powoli (ewentualne modowanie w momencie premiery raczej nikomu nawet nie przeszło przez myśl), trwało to tak długo, że urok XVI-wiecznej Barcelony zdążył się do reszty ulotnić.
A to wciąż zaledwie wierzchołek góry lodowej. Fatalna optymalizacja mechaniki gry sprawiała, że punkty życia niemal na każdej ścieżce rozwoju regenerowały się diablo powoli i często jedynym wyjście okazywało się odciągnięcie na bok jednego z przeciwników, zabicie go, a potem pozostawienie gry na kilkadziesiąt minut, by można było zabieg powtórzyć. Niestety, później i ta taktyka zawodziła – fabuła została ograniczona do minimum, mapy zaś programiści z Czarnej Wyspy zaludnili setkami wrogów. Ostatecznie więc mimo niezwykle ambitnego projektu Lionheart okazał się grą tak nudną, że niemal nie sposób było go ukończyć. Mnie się to przynajmniej nie udało. A Wam?
