Michael Bay – Transformers, Twierdza, Bad Boys. Wizjonerzy, którzy nie potrafią pisać
- Wizjonerzy kina, serialu i gier, którzy nie potrafią pisać
- George Lucas – Star Wars, Indiana Jones
- Todd McFarlane – Spawn i Spider-man
- Siostry Wachowskie – Matrix, Atlas chmur, Sense8
- Chris Carter – Z archiwum X
- David Benioff i D. B. Weiss – Gra o Tron
- Michael Bay – Transformers, Twierdza, Bad Boys
- Hideo Kojima – Metal Gear Solid i Death Stranding
- David Cage
Michael Bay – Transformers, Twierdza, Bad Boys
Michael Bay został etatową puentą żartów o kinie akcji i wybuchach. Kojarzy się z wielkimi, ale leniwymi blockbusterami, które ciężko od siebie odróżnić. Nie zawsze tak było. Twierdza, Bad Boys i Armageddon zrobiły z niego boga rozpierduchy. Potem przyszły słabsze filmy, melodramatyczny i nudnawy Pearl Harbor oraz Wyspa, w której widać, że Bay miał pewne ambicje, ale nie wiedział, co z nimi zrobić.
Potem jednak przyszedł sukces, który odmienił karierę reżysera. Transformers. Dziś serię utożsamiamy z tandetą, kiczem, fatalnym scenariuszem i głupkowatą rozrywką z żenującymi żartami. Pierwsza odsłona była jednak niezaprzeczalnym przebojem, czymś nowym – Transformersy widzieliśmy dotąd tylko w wersji rysunkowej lub animacji CGI na małym ekranie. Tymczasem Michael Bay dostarczył spektakularne, przaśne, ale sympatyczne widowisko, które z każdego kadru krzyczało „America, f*** yeah!” i po prostu sympatycznie się oglądało. A nawet fabuła się jakoś od biedy spinała.

Niestety potem przyszły kolejne części, które pokazały, jak dochodowym, ale i nieporadnym opowiadaczem historii Michael Bay jest, gdy zostawi się go samego sobie albo ze szczątkowymi notatkami. Kręcenie drugich Transformersów: Zemsty upadłych – przypadło na okres strajku scenarzystów i to po prostu widać. Bay szył i łatał po swojemu to, co jeszcze nie było gotową fabułą – i były to szwy potwornie rozlazłe. Jeśli ktoś choć na chwilę włączył podczas filmu myślenie, mógł zostać porażony niespójnością opowieści, dziwnymi zachowaniami bohaterów, żarcikami-kosmonaucikami, przez które pewnie niejeden aktor biorący w tym udział do dziś piecze raka. Cholera, jest mi wstyd że to oglądałem. Tak jak wszystkie następne Transformersy. Z jakiegoś powodu łudziłem się, że w końcu któraś odsłona znowu będzie lekka i fajna.
O, ja naiwny. Widzicie, w kolejnych odsłonach – Ostatniego rycerza już sobie darowałem – znalazło się trochę ciekawych pomysłów, ale blakły w obliczu przepychu, na jaki postawił Bay. Ten facet zwyczajnie nie zna umiaru i jeśli nie stoi nad nim z batem odpowiedni producent, to w filmie pojawi się wszystko, ale to wszystko. Każdy bajer i debilny żart, który strzeli Bayowi do głowy.
A przecież ten reżyser umie robić filmy. Nawet te przeładowane późne Transformersy przykuwają uwagę momentami (i to raczej zasługa tego, jak Bay żongluje bajerami, a nie tego, co napisali mu scenarzyści... bo przecież jakichś tam do pomocy miał). I wierzę, że Bay jeszcze kiedyś nakręci fajne, spektakularne kino akcji, jakim kiedyś nas raczył (taka Twierdza wciąż dostarcza rozrywki). O ile zawierzy fabułę odpowiedniemu pisarzowi i nie będzie improwizował ani ulegał kaprysom.
