Hideo Kojima – Metal Gear Solid i Death Stranding. Wizjonerzy, którzy nie potrafią pisać
- Wizjonerzy kina, serialu i gier, którzy nie potrafią pisać
- George Lucas – Star Wars, Indiana Jones
- Todd McFarlane – Spawn i Spider-man
- Siostry Wachowskie – Matrix, Atlas chmur, Sense8
- Chris Carter – Z archiwum X
- David Benioff i D. B. Weiss – Gra o Tron
- Michael Bay – Transformers, Twierdza, Bad Boys
- Hideo Kojima – Metal Gear Solid i Death Stranding
- David Cage
Hideo Kojima – Metal Gear Solid i Death Stranding
Ach, Metal Geary. Mało która seria zafascynowała mnie tak, zanim w nią w ogóle zagrałem. Mało która seria potrafi tak fascynować na długo po przejściu. I mało która seria przyniosła taki zawód jak Metal Gear Solid. Widzicie, ekipa pod wodzą Kojimy dostarczała niesamowite połączenie anime z przekazem, testosteronową zabawą w Bonda komandosa, a zarazem sprawną skradanką. Cholera, rewolucyjną skradanką.
Hideo Kojima z całą pewnością jest wizjonerem. Ma szalone, intrygujące pomysły, które przy odpowiedniej pomocy potrafi przekuć w nietypowe, popychające gatunek rozwiązania gameplayowe, jak i fabularne. Jego bohaterów można kochać, można nienawidzić – można nawet czuć silne zażenowanie – ale bardzo trudno ich zapomnieć. Kojima raz trafia, a kiedy indziej niekoniecznie. Jeśli jednak dobrze się przyjrzymy, ostatnie odsłony Metal Gearów zaczęły się w pewnym momencie psuć.
Gdzieś tak w połowie – wciąż intrygującego i dosyć wzruszającego – Metal Gear Solid 4 „kojimizmy” wymknęły się spod kontroli (choć końcówkę MGS 4 uwielbiam). Dziwaczne, ale jakimś magicznym sposobem składne historie o klonowanych żołnierzykach, supermocach i wielkich mechach przekroczyły wszelkie rejestry telenowelowatości. Właściwie to wysadziło licznik. Do Metal Gear Solid 3 nawet najdziwniejsze pomysły – oraz obecność nieopierzonego jeszcze Raidena – równoważyła dobrze wyliczona lekkość, humor i narracyjny pazur. A potem nagle zaczęło się reżyserowanie ciężką ręką. W pomniejszych, „mobilnych” odsłonach (Portable Ops i Peace Walker) jeszcze jakoś to działało, ale już Phantom Pain, pełnoprawna piąta część sagi, zawiodła po całości.

Tak, była niedokończona. Tak, ostatniej misji nawet nie dostaliśmy. Problem w tym, że materiał, który widzieliśmy, też miał swoje problemy, scenariusz okazał się ociężały, a to, co najcenniejsze, wylądowało w epickich zwiastunach. I te zwiastuny obiecywały dużo lepsze „brakujące ogniwo” niż to, które dostaliśmy. Po trailerach to wyglądało jak Zemsta Sithów ze świata Metal Gear, tylko zrobiona dobrze. Ostateczny upadek herosa, o którym wiedzieliśmy, że w końcu stanie się potworem. Tymczasem dostaliśmy dosyć pustawą metaforę (niektórym się podobała i owi niektórzy potrafią jej bronić w godzinnych rozprawach na Youtubie, ale nie przemawia do mnie ich argumentacja).
Widzicie… Tego, co najlepsze, Kojima nie tworzył sam. Przez lata towarzyszył mu znakomity pisarz Tomokazu Fukushima. To on wspierał naszego wizjonera przy tych najlepiej pomyślanych odsłonach, w tym kontrowersyjnym, ale ryjącym banię Sons of Liberty oraz przy kapitalnym Snake Eaterze. Odszedł z firmy w 2006 roku, gdy wciąż trwała produkcja Guns of Patriots czyli Metal Gear Solid 4, punktu zwrotnego w serii (który de facto miał być jej końcem).
Wprawdzie Kojima znajdował jeszcze utalentowanych ludzi w swojej karierze i pomagali mu oni wcielać w życie szalone wizje, ale widać, że wbrew temu, jak często oblepia wszystkie gry swoim nazwiskiem i osobą – nie robi ich sam. Bez odpowiedniego wsparcia „A Hideo Kojima game” może wcale nie oznaczać tak wysokiej jakości, jak myślimy.
