Serial, po którym robi się cicho w domu. Heweliusz Netflixa to bolesny portret Polski, która tonęła w układach
Jan Holoubek to Netflixowy zaklinacz Polski przełomu wieków. Robił to w Rojście, Wielkiej wodzie, a teraz też w Heweliuszu - z zastraszającym skutkiem. Dostaliśmy rasowy, mroczny serial katastroficzny, któremu niewiele brakuje do Czarnobyla.
Lata 90. w Polsce ubiegłego wieku tu bardzo dziwny czas, gdzie nadzieja na lepsze, postkomunistyczne jutro bywała przydeptywana przez układziki, echa przeszłości i zdziczały rynek. Czas przełomu, zmian, z jednej strony kolorowy, pozłacany, z drugiej wciąż szary i mroczny. Tę drugą warstwę wziął na warsztat Jan Holoubek, jeden ze zdolniejszych rodzimych twórców seriali, który już Rojstem i Wielką wodą udowodnił, że potrafi za kasę Netflixa opowiadać o naszych dawnych demonach.
Heweliusz to następny krok w ewolucji twórcy, który poprawia formułę Wielkiej wody właśnie. W efekcie dostajemy bardzo dobre, mięsiste kino katastroficzne zapakowane w pięcioodcinkowy miniserial, po którym będziemy zgrzytać zębami z bezsilności na wspaniały, polski system.
Zostawcie Heweliusza
14 stycznia 1993 roku wydarzyła się katastrofa, która pochłonęła kilkadziesiąt istnień. Na pograniczu wód polskich i niemieckich zatonął prom Jan Heweliusz. Na pokładzie do końca został m.in. kapitan Andrzej Ułasiewicz (Borys Szyc). Z walki z żywiołem ocalało raptem kilku marynarzy, w tym Witold Skirmuntt (Konrad Eleryk) i Marek Celej (Piotr Rogucki). Przyczyny tragedii wydają się niejasne, armatorowi grozi finansowa katastrofa. Różne siły starają się zrzucić winę na kapitana, by uniknąć odpowiedzialności, a prawdy chce dojść tylko żona Ułasiewicza, Jolanta (świetna Magdalena Różczka) oraz jego miotany sprzecznymi motywacjami przyjaciel, Piotr Binter (Michał Żurawski).
Jak podaje naTemat – większość postaci poza parą kapitańską została zmyślona, skonstruowana z fragmentów życiorysów różnych osób. Wśród ludzi wnikliwie zaznajomionych z tragedią podniosły się całkiem zrozumiałe głosy niezadowolenia. Nie spodziewajcie się serialu o zacięciu dokumentalistycznym, to po prostu porządny, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami dramat i serial katastroficzny z elementami thrillera politycznego. I chyba rozumiem tu decyzję reżysera – przedłożył swobodę twórczą nad kurczowe trzymanie się faktów.
Ostatecznie wyszło na jego. Składająca się z okresu dochodzenia do prawdy, ale też retrospekcji opowieść wciąga jak mocny kryminał, choć nie ma co się spodziewać wielkich zwrotów akcji. Po prostu ekipa przekuła przerażające fakty w mocną, dobrze wytaktowaną, trzymającą tempo historię, w której wszystko się klei – tak pod względem rytmu, jak i sensu narracji.
Polski Czarnobyl?
Serialowe „tu i teraz” to mariaż dramatu rodzinnego i sądowego, pokazującego stratę, ból i pustkę (tak emocjonalną, jak i ekonomiczną) po śmierci bliskich, doprawioną jeszcze nieporadnością polskiej administracji. Te fragmenty potrafią przytłoczyć widza, zostawiają z niewygodnym poczuciem, że coś takiego mogło przydarzyć się też komuś, kogo znamy, a reszta zostałaby podobnie potraktowana przez pracodawcę i instytucję. To wypada depresyjnie i sugestywnie, a całość dociążają delikatnie zarysowane, jakby drugoplanowe, wątki polityczno-gospodarcze, pokazujące, że jednostka może nie mieć znaczenia, gdy system zaczyna się bronić.
I choć to historia dziejąca się chwilę po pozbyciu się sowieckiego raka z państwowego organizmu, to mechanizmy działania – oraz siła, z jaką są obrazowane – mocno przywodzą na myśl Czarnobyl od HBO. Może nawet silniej niż w przypadku Wielkiej wody. Ciężko się patrzy na to, jak instytucje – o twarzach kolegów tych, którzy zginęli – robią wszystko w imię „większego dobra”, ale tak naprawdę w celu ochrony własnych interesów. Holoubek zgrabnie uchwycił tu historię o kolesiostwie i układzikach, które działają sobie w najlepsze, dopóki partactwo nie zderzy się ze ścianą rzeczywistości i nie wyjdzie na jaw. A to był jeden z demonów PRL-u, który dostaliśmy w spadku i któremu zdarza się podnosić łeb aż do teraz. Widać to zwłaszcza na etapie dociekania do prawdy, gdy bohaterowie co i rusz zderzają się z rodzimym betonem.
Długa, mroczna uczta dla oka
Oczywiście to wszystko nie wybrzmiałoby tak dobrze, gdyby nie kapitalni aktorzy, którzy świetnie zagrali kolejne nuty osobistych dramatów i rozdrapów. Nie wszystkie postacie są tu jakoś przesadnie złożone (choć niektóre obciążono konkretnymi dylematami), ale każda ważniejsza osoba ma z czego budować sceny mocne – i przede wszystkim wiarygodne.
Łatwo uwierzyć w to cierpienie, wątpliwości i słabości (Różczka nie po raz pierwszy udowadnia swoją klasę). Łatwo uwierzyć odtwórcom tych, którzy mają zaraz zginąć w katastrofie (świetny epizod zaliczyła Anna Dereszowska, a Borys Szyc solidnie odtwarza porządnego kapitana). Łatwo też uwierzyć w bandę knurów, z których przynajmniej część najpierw poznajemy jako normalnych ludzi próbujących zareagować na pierwszy etap kryzysu (bardzo dobrzy Andrzej Konopka i Joachim Lamża). Są… swojscy, jak nasi sąsiedzi z osiedla w 1993 roku. Dopiero potem, gdy przychodzi do decydujących rozdziałów, dobre wujaszki i swojaki pokazują prawdziwą twarz.
W budowaniu wrażenia pomaga też pieczołowicie skonstruowana strona wizualna projektu. Tu wszystko ma fakturę, czuć to zużycie i ciężar postkomunistycznej architektury. To są uliczki, które można pamiętać z dzieciństwa. To zagracone starymi skodami i fiatami parkingi, to te gabinety obłożone starą, pociemniałą boazerią. To mieszkania zagracone gadżetami wprost z epoki. To jest żywe, namacalne, sprawnie zagospodarowane przez realizatorów.
Generalnie zresztą strona techniczna Heweliusza to perełka. Realizatorzy świetnie operowali oświetleniem i kadrami. Kurczę, serialu nie dotknęła nawet klątwa „polskiej szkoły dźwięku” – dialogi są dosyć wyraźne (a przy tym całkiem nieźle napisane). Holoubek i jego ekipa mają rękę do pokazywania naszego kraju w intensywny, angażujący sposób. Gdy zaś przychodzi do scen morskich, serial potrafi wywrzeć ogromne wrażenie (reżyser zresztą ma jakąś słabość do obrazowania zniszczeń spowodowanych wodą – zauważcie, że ten motyw przewija się choćby w Rojście i Wielkiej wodzie).
Raz, że sekwencje poprzedzające katastrofę budują napięcie niczym w horrorze, a w samym promie i jego prezentacji można wyczuć coś upiornego (ujęcia, światło i kolory to jedno – ale też efekt dopełniają wszystkie skrzypnięcia i zgrzyty). Dwa, że morze i sztorm sportretowano tu jak nieokiełznanego, nieodgadnionego potwora, istotę z ciemności, która nie wybacza błędów i przyjmie każdą ofiarę – a przy tym nie będzie się spieszyć. Wszystko osiągnięto przy pomocy solidnie wyglądających, wiarygodnych efektów – Netflix nie żałował pieniędzy i ten kapitał został dobrze spożytkowany.
Heweliusz ląduje u mnie w przegródce z kinem katastroficznym, gdzie to system okazuje się największym potworem. Serial zasiada zatem przy jednym stole z Czarnobylem, ale też na przykład z cudownym Shin Godzilla z 2016 (swoją drogą, polecam – to trochę inne kino niż Godzilla Minus One, ale też robi nieziemskie wrażenie i świetnie działa jako satyra polityczna). Zacne to grono, choć przytłaczające. Jeśli jednak szukacie czegoś świeżego, co być może Wami odrobinę potrząśnie – to wybierzcie się w ten rejs. Dobrze się tylko na niego przygotujcie.





