David Benioff i D. B. Weiss – Gra o Tron. Wizjonerzy, którzy nie potrafią pisać
- Wizjonerzy kina, serialu i gier, którzy nie potrafią pisać
- George Lucas – Star Wars, Indiana Jones
- Todd McFarlane – Spawn i Spider-man
- Siostry Wachowskie – Matrix, Atlas chmur, Sense8
- Chris Carter – Z archiwum X
- David Benioff i D. B. Weiss – Gra o Tron
- Michael Bay – Transformers, Twierdza, Bad Boys
- Hideo Kojima – Metal Gear Solid i Death Stranding
- David Cage
David Benioff i D. B. Weiss – Gra o Tron
Jest rok 2011. Powoli rozpędza się hype train na pewien serialowy projekt znanej skądinąd stacji. HBO zasłynęło jakościowymi produkcjami opowiadanymi z rozmachem. Kompania braci czy Rzym przeszły do historii telewizji. Nic jednak nie przygotowało świata na pieprznięcie, z jakim uderzyła Gra o Tron. Pewnie, powieść George'a R.R. Martina była bestsellerem i miała spore grono czytelników, ale to mimo wszystko nie był Harry Potter. Natomiast pierwsze sezony Gry o Tron zagarnęły na kilka lat wyobraźnię widzów niczym przygody „chłopca, który przeżył”. Tylko że takie przygody, o których u Rowling nie przeczytacie. Z przemocą, seksem, krwią, psychicznym wyniszczeniem, brutalnymi walkami i wielką polityką w tle.
O cholera, jak to chwyciło. Gra o tron trafiła pod strzechy, mówili o niej wszyscy, nawet ci, którzy serialu nie widzieli. Przez kilka lat Internetem władały memy powstałe na bazie poszczególnych scen i dialogów. Bohaterów nie dało się pomylić z nikim innym. W pamięć zapadali zarówno protagoniści – zazwyczaj również orbitujący po wielkim morzu moralnej szarości – jak i antagoniści, także ciekawi i niejednoznaczni (chociaż... pamiętacie Joffreya?). To był fenomen, taki prawdziwy, wszechogarniający popkulturowy fenomen, w tamtym czasie chyba największy obok wypuszczonych rok później Avengersów.

Wydawało się, że David Benioff i D.B. Weiss to idealni ludzie, by przełożyć prozę Martina (która pierwotnie zaczynała jako scenariusz serialu, żeby było śmieszniej). Potrafili nawet okiełznać nieco rozbrykany oryginał i wyciąć zbędne odnogi, by zostawić samo mięsko. Dodali też parę fajnych scen od siebie i uczłowieczyli parę relacji – dla niektórych to wada, dla mnie nie. I tak sobie radośnie brykali – dopóki mieli punkt oparcia. Kiedy serial wyprzedził książki – które powstają, nazwijmy to, niespiesznie, bo Martin najwyraźniej ma lepsze rzeczy do roboty – to coś zaczęło się psuć. Nie od razu wprawdzie, ale historia zaczęła przyspieszać i tak jakby – pękać. Spłaszczać się.
Pojedyncze sceny czy rozwiązania wątków robiły wciąż robiły ogromne wrażenie, ale brudny, logiczny realizm świata low-fantasy powoli ulatniał się z serialu. Weiss i Benioff szli na coraz większe skróty i choć okazjonalnie dostarczali coś zdumiewającego i mocnego jak Bitwa Bękartów, to wykładali się na błędach, których wstydziliby się nawet co pokorniejsi uczniowie pisarskiego rzemiosła. Pół biedy, że nagle podróże stały się dziecinnie łatwe, ale nagle bohaterowie wyłamali się z drogi, jaką przewidziała dla nich fabuła i charakter. Ostatni sezon poza pierwszym odcinkiem to już była tragedia i festiwal miernoty. Każdy potencjalnie ciekawy wątek i rozstrzygnięcie zatrzymywały się na mieliźnie scenariusza.
Panom się ewidentnie spieszyło. Chcieli już zakończyć ten serial, mieć go za sobą i ruszyć ku projektom w odległej galaktyce. Tak, mieli robić swoje Gwiezdne wojny dla Disneya. Niestety, ostatecznie zostali z niczym. Finał Gry o Tron zszargał ich reputację jako narratorów, a kontrakt na Star Wars przeszedł koło nosa. Szkoda, na początku wydawali się mistrzami adaptacji. Kto wie, może jeszcze powrócą. Ale to raczej nie będzie łatwa droga. Nie po wtopieniu projektu, który przez chwilę był najważniejszym punktem na mapie telewizji i VOD.
