Nie chcę oglądać go nigdy więcej, ale doceniam każde jego uderzenie. Recenzja filmu Dom dobry Smarzowskiego
Niewielu jest w polskim kinie reżyserów, którzy zdolni są przyciągnąć widza samym nazwiskiem. Do tego nielicznego grona należy Wojciech Smarzowski – choć jego nazwisko równie często jest czynnikiem zachęcającym do pójścia do kina, co ostrzeżeniem.
Musicie bowiem wiedzieć, że kino Wojtka Smarzowskiego jest specyficzne. O tyle specyficzne, że doczekało się nawet określającego je rzeczownika „smarzowszczyzna”. Dzieła te charakteryzuje zazwyczaj posunięty do granic możliwości naturalizm, ich bohaterowie reprezentują najgorsze, najbardziej pierwotne ludzkie instynkty i z rzadka kończą się one też happy endem. Filmy Smarzowskiego są zwykle pełne brudu, przemocy, krwi i innych płynów ustrojowych. Nie można jednak powiedzieć o nich, że epatują tym wszystkim tylko i wyłącznie po to, żeby wzbudzić tanią sensację, bo wraz z przyjętą przez reżysera tematyką idą też zabiegi formalne, takie jak choćby rwany montaż i pełna kakofonii muzyka autorstwa kompozytora — Mikołaja Trzaski, który współpracuje ze Smarzowskim już od czasów Domu złego. Te filmy mają być nieprzyjemne w oglądaniu, a ich intencją jest pozostawienie widza z konkretną emocją na koniec seansu i przytłoczenie go, w dużej mierze dzięki wspomnianemu rwanemu montażowi, którego użycie narasta im bliżej napisów końcowych. Nie inaczej jest w przypadku Domu dobrego.
Nowa produkcja Wojtka Smarzowskiego opowiada historię Gośki, granej przez Agatę Turkot, która jest przekonana, że trafiła na mężczyznę, z którym pragnie spędzić resztę życia. Grzesiek, w którego wciela się Tomasz Schuchardt, wydaje się idealnym kandydatem na męża, dlatego kiedy jej się oświadcza, ta bez wahania się zgadza nieświadoma, że popełniła właśnie jeden z największych błędów w swoim życiu. Każdy, kto miał okazję zaznajomić się z materiałami promocyjnymi tego filmu, był świadomy, że wybiera się na produkcję, której tematem będzie problem przemocy domowej. Zwiastuny większości filmów Smarzowskiego mają tendencję do wprowadzania widzów w błąd odnośnie tego, czego będą mogli spodziewać się w filmie. Pełno w nich skocznej muzyki i alkoholu lejącego się strumieniami. Jest tam zarysowany jakiś konflikt, ale przedstawiony raczej na wesoło, sugerując, że film, z którym będziemy mieli do czynienia jest komedią. Wyjątkiem były Róża, Wołyń i właśnie Dom dobry.
Nie chcę oglądać go nigdy więcej
Widziałem wszystkie filmy Wojtka Smarzowskiego, więc byłem świadomy na co się piszę, wybierając się na ten seans podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Mimo to i tak nie byłem przygotowany na to czego doświadczyłem w trakcie kolejnych dwóch godzin. Dom dobry to jeden z takich filmów, które widza przeżują, wyplują, a na koniec jeszcze zdepczą, tak dla pewności. Z mojej perspektywy to zarazem najlepszy film Smarzowskiego od ponad 10 lat, a jednocześnie najgorszy ze wszystkich. Nie chcę nigdy więcej go oglądać i najchętniej zapomniałbym o tym, że w ogóle go widziałem. Z drugiej jednak strony nie potrafię nie docenić pewnych zabiegów narracyjnych, które są w nim obecne, a których dotychczas w filmach Smarzowskiego nie widziałem w aż takiej skali albo w ogóle.

Rozumiem zarzuty wszystkich, którzy uważają, że Dom dobry nadmiernie epatuje przemocą fizyczną, a i przemoc psychiczna jest w tym filmie obecna i jest równie dotkliwa. Jakbyśmy byli w głowie bohaterki, która na pewnym etapie jest niemalże w amoku. Nie wie, co jest prawdą, co wytworem wyobraźni. Jej życie to nieustanna niedola, a manipulacje psychiczne stosowane przez męża kompletnie odbierają jej poczucie sprawczości i czynią bezsilną. Jestem pod ogromnym wrażeniem duetu, jaki na ekranie stworzyła Agata Turkot i Tomasz Schuchardt. To były bardzo trudne role. Wcielanie się w tych bohaterów musiało być niesamowicie wyczerpujące fizycznie i psychicznie, zwłaszcza dla Turkot, która gra zresztą w tej produkcji podwójną rolę, do czego jeszcze wrócę. Niedola jej bohaterki jest przedstawiona w sposób tak przekonywujący, że oglądając film, momentami obawiałem się o samą aktorkę, mimo że wiem, że na planie zadbano o szczególnie komfortowe warunki w tych najbardziej drastycznych scenach. Zatrudniono koordynatorkę intymności, a w trakcie ich kręcenia na planie przebywały wyłącznie osoby, których obecność była nieodzowna. Bardzo doceniam też rolę Schuchardta, który zagrał tak dobrze, że nawet przy okazji niedawnego seansu Heweliusza wciąż jeszcze nie mogłem na niego patrzeć bez pewnej dozy obrzydzenia. Postać, w którą się wciela, to jeden z tych bohaterów, do których czuje się czystą niechęć. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej jakaś postać z polskiego filmu budziła we mnie aż tak silne negatywne emocje. Może Gerard z Długu, którego grał Andrzej Chyra, ale tam ta przemoc była chociaż jakoś umotywowana. Grzesiek z Domu dobrego jest po prostu psychopatą, który pod maską przyzwoitego człowieka skrywa potwora. Aktorzy, którzy są w tym filmie na drugim planie też doskonale sobie poradzili ze swoimi rolami, ale w zasadzie każdy inny występ został przyćmiony przez wspomnianą dwójkę.
Rozszczepienie
Oglądając ten film, do pewnego momentu zastanawiałem się, czy ten naturalizm i epatowanie przemocą traktować jako przejaw autorskości kina Smarzowskiego, tej wspomnianej już „smarzowszczyzny” – czy raczej jako symptom braku rozwoju tego reżysera jako artysty. Zwłaszcza że to był mój główny zarzut do drugiego Wesela Smarzowskiego, który jest moim zdaniem najgorszym dziełem w jego filmografii. Tam te zabiegi były po prostu tanie, wręcz prostackie. Obliczone na wywołanie w widzu emocji w możliwie najbardziej łopatologiczny sposób. Przedstawione tam dwie płaszczyzny narracyjne, ta współczesna i ta osadzona w przeszłości, wydawały się jedynie sprawiać pozory, że za tym wszystkim kryje się jakiś głębszy przekaz. W Domu dobrym jest inaczej. W pewnym momencie obecna w filmie narracja zostaje rozszczepiona na dwie ścieżki, ukazując dwa możliwe scenariusze losów Gośki, a Agata Turkot ma do zagrania w zasadzie dwie różne bohaterki. Pierwsza z nich postanawia uciec od przemocowego męża, druga, nie podejmuje tej decyzji. Scenariusze te przeplatają się w zasadzie do samego końca filmu, z każdą minutą coraz bardziej intensywnie. Stąd bierze się wrażenie swoistego amoku, w którym jest główna bohaterka. Na pewnym etapie ani ona, ani widz nie wiedzą już, co tak właściwie jest prawdą, a co tylko urojeniem, co tylko pogłębia dyskomfort spowodowany oglądaniem obecnych w Domu dobrym drastycznych scen. Ten film to esencja przemocy. Widz czuje, że wpadł wraz z główną bohaterką w pułapkę, z której nie potrafi się wyrwać.
Zarzuty o nadmierne epatowanie przemocą, choć zrozumiałe, są dla tej produkcji krzywdzące, bo ma ona do zaoferowania dużo więcej. Ktoś mógłby oczywiście zapytać, gdzie w takim razie jest granica? Emocje w widzu wywołać jest łatwo, ale czy kluczowe w sztuce filmowej nie jest to, żeby robić to także subtelnie? Szokować każdy głupi przecież potrafi. Putin Patryka Vegi także był momentami szokującym filmem i również potrafił wywołać emocje, a chwilami szedł nawet nie w ekstremum, a w ekskrementy. Różnica między Smarzowskim i Vegą jest jednak taka, że ten drugi nie ma do zaoferowania nic więcej niż kontrowersja. Jego filmy to zlepek luźno powiązanych ze sobą scen. Z kolei Smarzowski potrafi pewne emocje w widzu podsycić z wykorzystaniem środków formalnych. Owszem, Dom dobry momentami wywołuje w widzu emocje z gracją ciosu łopatą w łeb, jest w nim jednak ciekawy pomysł na poprowadzenie narracji, który zostaje zrealizowany tak sprawnie i konsekwentnie, że trudno nie czuć podziwu. Dobrze przemyślany scenariusz, doskonały montaż audiowizualny i wzbudzająca niepokój muzyka Mikołaja Trzaski sprawiają, że Smarzowski zbliża doświadczenie kinowe do rzeczywistego doświadczenia przemocy tak bardzo, jak to tylko możliwe. A przecież taki właśnie był jego cel – żeby uświadomić tych, którzy nigdy czegoś takiego na własnej skórze nie doświadczyli, nagłośnić temat przemocy domowej i doprowadzić do dyskusji.
Uświadomić niezdecydowanych
Chyba najbardziej zbliżonym filmowym doświadczeniem do oglądania tego filmu, jakie miałem był seans Nieodwracalnych Gaspara Noe, gdzie ta przemoc była inaczej dawkowana, ale równie dojmująco pokazana. Tam był niezwykle kreatywny pomysł narracyjny, gdzie mieliśmy do czynienia z historią opowiedzianą w zasadzie od końca. U Smarzowskiego pomysł na opowiedzenie historii był mimo wszystko trochę bardziej standardowy, ale zrealizowany z rzemieślniczą precyzją. Sprawność warsztatowa jaką prezentuje on w tej produkcji robi olbrzymie wrażenie i szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że jest on w stanie jeszcze czegoś takiego dokonać. To jeden z najlepiej zmontowanych polskich filmów, jakie miałem okazję oglądać. Dzień po seansie filmu Smarzowskiego miałem okazję wybrać się na Chopin! Chopin!, którego recenzję możecie obejrzeć na naszym redakcyjnym kanale tvfilmy. Film Michała Kwiecińskiego też zdecydowanie miał na siebie jakiś pomysł narracyjny, ale jego realizacja pozostawiała wiele do życzenia i sprawiała, że film nie oddziaływał skutecznie na emocje widza. Po zakończeniu projekcji i wyjściu z kina nie czułem w zasadzie nic, co bardzo kontrastowało z tym, jak przeorał mnie dzień wcześniej Dom dobry. Nazwijcie mnie masochistą, ale chyba wolę filmy, które zostają mi w głowie na dłużej, nawet jeśli robią to przemocą, niż produkcje, o których zapomnę w przeciągu kilku godzin.
Nie jestem jednak w stanie z czystym sumieniem polecić tego filmu komukolwiek, dlatego też nie napiszę wprost, czy warto wybrać się na niego do kina czy też nie. Mam jednak nadzieję, że moja recenzja uświadomi niezdecydowanych, którzy chcieliby się na tę produkcję wybrać, na co w ogóle się piszą. Po tym filmie będzie Wam niedobrze. Ja nigdy więcej nie chcę go oglądać. Nie podobał mi się. Nie podobały mi się emocje, które we mnie wzbudzał. Miałem ochotę wyjść z tego seansu. Gdybym zobaczył go 10 lat temu mój odbiór może byłby trochę inny. W 2025 roku, kiedy nasza rzeczywistość wygląda tak, jak wygląda, zastanawiam się czasem czy potrzebujemy w ogóle jeszcze filmów Smarzowskiego. Czy dodatkowe zohydzanie rzeczywistości, która z dnia na dzień coraz bardziej skutecznie sama siebie nam zohydza, jest jeszcze komukolwiek potrzebne? Cieszę się jednak, że go obejrzałem, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, bo porusza ważny temat, o którym powinno się rozmawiać. Dom dobry przypomina, że kino nie zawsze ma wywoływać tylko i wyłącznie pozytywne emocje. Żeby wzbudzić w widzu refleksję, czasami trzeba sprawić, że poczuje się nieprzyjemnie. Nie każdy film nadaje się do tego, żeby kupić w barze kinowym popcorn i colę, a potem radośnie chrupać i siorbać w trakcie seansu.


