Prawie jak Gwiezdne wojny: Wing Commander i Privateer. Co przed Starfieldem? Oto najciekawsze światy SF
- Rozgrzewka przed Starfieldem - najciekawsze światy SF z gier wideo
- Prawie jak Gwiezdne wojny: Wing Commander i Privateer
- Ach, te cutscenki: StarCraft
- MasterSzef bez fartucha: Halo
- Znowu to zrobili: Destiny
- Jedyna „prawdziwa” wirtualna rzeczywistość: EVE Online
Prawie jak Gwiezdne wojny: Wing Commander i Privateer
- Rok powstania: 1990
- Twórcy: Origin Systems, Chris Roberts
Darcie kotów z Kilrathi
W XXVII wieku ludzie są częścią tak zwanej Konfederacji Terran, skupiającej wiele różnych systemów i lokalnych społeczności w kosmosie. Wspólne działanie zapewnia potęgę militarną oraz wzrost ekonomiczny. W tamtych czasach to bardzo istotne, gdyż od lat trwa wojna z wrogim Imperium Kilrathi. To obca rasa humanoidalnych kotów zamieszkujących planetę o takiej samej nazwie. Kilrathi to urodzeni wojownicy – nie potrafią żyć bez walki. Kiedy jeszcze nie mogli odbywać kosmicznych podróży albo brakowało przeciwnika z zewnątrz, wikłali się w lokalne konflikty, wynikające z silnego poczucia przynależności klanowej. Często działają w dużych grupach, wykazując wręcz samobójcze skłonności. Nic więc dziwnego, że wojna z nimi trwała tak długo. Dopiero w piątej części cyklu wprowadzono nowego przeciwnika – insektoidalnych Nephilimów.
W międzyczasie mogliśmy wcielić się w jednego z dzielnych pilotów Konfederacji – Christophera „Mavericka” Blaira – i śledzić jego wojskową karierę aż do zakończenia waśni z Kilrathi i próby ustabilizowania sytuacji w niespokojnych czasach po wielkiej wojnie. Druga opcja to zupełne przeciwieństwo wojskowego rygoru na pokładzie lotniskowca TCS Tiger Claw – swobodne życie w sektorze Gemini, o ile oczywiście udało nam się przeżyć jako pirat, kupiec bądź najemnik w galaktyce rojącej się od patroli Konfederacji, grup zwiadowczych Kilrathi i zwykłych bandytów.

Epicka saga, hollywoodzki rozmach i sandbox z otwartym światem
W 1990 roku Chris Roberts w genialny sposób wykorzystał niesłabnącą popularność zakończonej wtedy trylogii Gwiezdnych wojen i pozwolił każdemu graczowi poczuć się jak Luke Skywalker w swoim x-wingu. Stworzył podobną sagę o wielkim konflikcie, której kwintesencją były kosmiczne bitwy niedużych myśliwców. Wprawdzie gatunek ten nie był nowością w świecie gier, jednak Roberts nadał mu zupełnie inną jakość dzięki oszałamiającej wtedy oprawie audiowizualnej oraz wciągającej fabule z filmową narracją w cutscenkach. Nie miało znaczenia, że na Amidze Wing Commander działał w 10–15 klatkach – gra hipnotyzowała miodnością!
Ja jednak jeszcze lepiej wspominam spin-off tej produkcji, czyli Privateera, który w tamtym okresie był pełnoprawnym sandboksem. Gracz miał totalną swobodę, gdzie poleci i czym się zajmie – pełen obaw, czy nie padnie po drodze ofiarą kosmicznych korsarzy, zabierze ładunek do handlu, czy też sam zapoluje na piratów w lekkim myśliwcu jako jeden z najemników. Wizyty w zapyziałych barach, gdzie zbierało się zlecenia, kipiały od klimatu – czuć było, że jesteśmy gdzieś w zapomnianych rejonach galaktyki, wszystkim doskwierają trudy wojny z Kilrathi, a kosmos nie ma końca. A obok tego wszystkiego toczyła się jeszcze filmowa fabuła, po zakończeniu której nadal można było zajmować się swoim fachem – endgame w wersji retro!
Nic więc dziwnego, że gdy branża gier zachłysnęła się możliwościami sekwencji FMV, Chris Roberts bez problemu pozyskał do kolejnych gier w tym uniwersum takie sławy, jak Mark Hamill, John Hurt, Malcolm McDowell, Christopher Walken, John Rhys-Davies czy Clive Owen. Dzięki Wing Commanderowi Hollywood przyszło do świata gier! Była też i odwrotna wycieczka, w postaci filmu Wing Commander, ale o nim akurat należy zapomnieć na wieki. Poza tą wpadką seria przez całe lata 90. zapewniała fantastyczne przygody w jednym z najciekawszych uniwersów science fiction.
