Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?. Największe grzechy polskich seriali kryminalnych

- Katalog polskich kryminałów
- Suma wszystkich nieszczęść w polskich kryminałach
- Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?
- Źródło problemu z polskimi kryminałami
- Pretendenci
- Glina wraca, czyli stare psy znowu w mieście
Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?
Żuławski z bardzo różnym powodzeniem podejmuje podobne ryzyko przy Odwilży, której drugi sezon mogliśmy oglądać pod koniec lata 2024. Dzięki szerokiej dystrybucji na MAX-ie serial trafił do wielu krajów, a 8 września ubiegłego roku był numerem jeden pod względem oglądalności w wielu państwach Europy Środkowej (m.in. w Czechach, Bośni, Mołdawii i na Słowacji). Sukces nie oznacza jednak, że mamy do czynienia z ideałem. Bo owszem, oba sezony Odwilży imponują klimatem, świetnie pokazanym i mrocznym Szczecinem, potrafią też wzbudzić sympatię do udręczonej bohaterki (bardzo dobra Katarzyna Wajda), a przede wszystkim wciągnąć w śledztwo. Jednocześnie przebój Żuławskiego cierpi na dość typowy zestaw problemów.
Da się zrozumieć żonglowanie kryminalnymi kliszami, większość seriali policyjnych w jakimś stopniu z tego korzysta. Scenariusz jednak ciągle uderza w mroczne i żałobne tony, bohaterowie wygłaszają swoje kwestie zduszonym głosem, dialogi nie utrzymują równego poziomu, a wszelkie próby wprowadzenia do opowieści humoru i dowcipnych wymian zdań wychodzą sztucznie, jakby były wymuszone. Zaś luźniejsze, rodzinne i obyczajowe sceny produkcja ta traktuje zdawkowo, szybko od nich ucieka, nie pozwalając się w nich rozgościć ani aktorom, ani nam, widzom. Rozwijają fabułę i zaznaczają przeszkody oraz drogę ewolucji, jaką bohaterowie mają do przebycia, ale nie wnoszą nic do palety emocjonalnej, nie urozmaicają seansu.
Teoretycznie jest to zgodne z zachodnimi regułami sztuki pisania scenariuszy, wedle której żadna scena nie może nie mieć wpływu na opowieść. Nieważne, czy bohaterowie sięgają po broń, alkohol, przemoc, czy też wchodzą w relację intymną – wszystko jest pokazywane w taki sposób, jakby każdy miał zaraz zapaść się w sobie, a kolejne sytuacje prowadzić do następnego przestępstwa albo chociaż do depresji, nałogu i odśpiewania Samotność to taka cicha trwoga Dżemu – zaś dramatis personae zawsze ulegają im w taki sam sposób.
Ostatecznie wychodzi z tego coś, co niektórzy filmowcy potocznie nazywają „bułgarskim kinem” – czyli takim, gdzie głównie to się stoi, chodzi lub siedzi oraz mówi lub krzyczy. Ogranicza to interakcje z otoczeniem, jak i różnorodność relacji, bo musi być mocno, mrocznie i dramatycznie. Cały czas, bez wytchnienia, ale za to z powagą. Powagą mordowaną przez absolutny brak dystansu.
Podobnej krytyce można by poddać gros produkcji uznawanych nad Wisłą za bardzo dobre, na przykład Kruka – choć trzeba serialowi platformy Canal+ ze świetnym Michałem Żurawskim i znakomitą Magdaleną Koleśnik oddać sprawiedliwość, że kładzie większy nacisk na operowanie szczegółem i zabawę szczyptą realizmu magicznego. Niemniej to wciąż cierpiętnicza historia grana na jednej nucie niezależnie od tego, co się akurat dzieje na ekranie.
Do tego rysopisu pasuje też netflixowy Forst – serial, który doceniono w Europie Środkowej i podobno zauważono w Stanach. Tytułowy komisarz (Borys Szyc), z trudną przeszłością i problemami, biega po Tatrach w poszukiwaniu seryjnego mordercy, który dokonuje zabójstw na tle religijnym, przez co produkcja ta przywodzi na myśl True Detective’a. Aktorstwo, górski klimat i ujęcia z Tatr skusiły widzów. Pozycja ta zapewnia jednak tylko chwilową rozrywkę, o której szybko zapominamy, a winowajcami są tu jednostajnie mroczny, zdawkowo traktujący najciekawsze pomysły scenariusz oraz przeciętne dialogi.
Tymczasem nawet bohaterowie ponadczasowych serialowych eposów, tacy jak bandyci z Sons of Anarchy czy Breaking Bad lub policjanci z The Wire czy Detektywa, dostawali chwilę na refleksję, wytchnienie i zgryw niezależnie od tego, jak ponurych tematów dana produkcja by nie poruszała. Twórcy znajdowali tych kilka sekund, by pewne rzeczy wybrzmiały w spokoju lub na wesoło. Polscy reżyserzy i scenarzyści zdają się natomiast obawiać takich sekwencji, które w scenopisarskich podręcznikach – jak np. Save the Cat! Blake’a Snydera – nazywa się często „fun and games”. Tymczasem takie sceny również mogą służyć rozwijaniu fabuły, robić za podbudowę pod późniejsze wątki czy pogłębiać portrety psychologiczne bohaterów, pokazując ich w sytuacjach innych niż wieczne męczeństwo.
Na tym tle wybijał się zdecydowanie Rojst Holoubka, który po wycofaniu Showmaxu z Polski otrzymał drugie życie od Netflixa. Niespieszny dramat kryminalno-obyczajowy, w którym odbijały się echa niesamowitości rodem z Twin Peaks, nie bał się ani dramatu, ani codzienności, ani dobrze wybrzmiewającego czarnego humoru „z nerwem”, ani nastrojowego snucia się. Długo zajęło mu znalezienie właściwego rytmu opowieści, ale nawet gdy historia się sypała (zwłaszcza pod koniec pierwszego sezonu) – trzymał nas przed ekranami klimatem i losami bohaterów. Ale to jeden z niewielu wyjątków.