Glina wraca, czyli stare psy znowu w mieście. Największe grzechy polskich seriali kryminalnych

- Katalog polskich kryminałów
- Suma wszystkich nieszczęść w polskich kryminałach
- Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?
- Źródło problemu z polskimi kryminałami
- Pretendenci
- Glina wraca, czyli stare psy znowu w mieście
Glina wraca, czyli stare psy znowu w mieście
Gdy ogląda się te nowe, nastrojowe polskie kryminały, trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie wciąż cierpią na kompleks Gliny (reż. Władysław Pasikowski) i Pitbulla (reż. Patryk Vega). Że wciąż próbują doskoczyć do pułapu wyznaczonego przez dwa stare już psiska – i dalej nie potrafią.
Faktycznie, seriale Pasikowskiego oraz Vegi stanowią wzór (dacie wiarę, że da się to powiedzieć o Vedze?). Wzór, z którego wciąż można czerpać. Były wyjątkowe. Również przeszczepiały na polski grunt zagraniczne, głównie amerykańskie patenty (Pasikowski to przecież najbardziej „amerykański” polski reżyser). Oba epatowały mrokiem, przemocą, brudem. Oba opowiadały o wyniszczającej pracy w policji.
Vega postawił na obcesowy wręcz naturalizm. Mówił „jak jest”, opierał swoje historie na materiałach, które zgromadził, kręcąc dokumenty o pracy stróżów prawa (nomen omen Prawdziwe psy). I pokazywał ich biednych, balansujących na granicy korupcji, zakolegowanych z przestępcami.
To byli brutale, nałogowcy, którzy w uzależnienie zabrnęli już tak daleko, że potrafili skrzywdzić bliskich i nawet tego nie zauważyć. Vega oprowadzał po dołach i patologiach społeczeństwa. Jednocześnie, potrafił zaciągnąć hamulec, pozwalał, by bohaterowie rozgościli się w scenie, pozwalał im się śmiać z paradoksów „psiej” codzienności i rzucać chwytliwymi grepsami – czasem od niechcenia, czasem z precyzyjnym komediowym wyczuciem (pewnie dlatego Vega uwierzył, że produkcje takie jak Ciacho mogą mu się udać). Momentami to był bardziej serial obyczajowy, skupiony właśnie na codzienności gliniarzy – dlatego wszelkie zmiany tonalne zachodziły w fabule gładko i płynnie. A przecież bywało też ostro i brutalnie – jak wtedy, gdy pod koniec drugiego sezonu mogliśmy oglądać wariację na temat akcji w Magdalence.
Glina to jeszcze inny typ psa policyjnego. Zestarzał się dużo godniej, bo stosował bardziej filmowe i dramatyczne techniki narracyjne, a kręcenie każdego odcinka na prawdziwej taśmie uczyniło obraz wyjątkowym. Przez scenariusz Macieja Maciejskiego przewijały się wątki handlu żywym towarem, seryjnych morderstw, korupcji, rozbitych rodzin, zdrad, zazdrości, zbrodni UB, rasizmu – wszystkiego, co najgorsze.
Treść i obraz bywały równie ostre, a nawet krwawe. Pasikowski czerpał nie tylko z rasowego kina policyjnego, ale też z thrillerów Davida Finchera czy nawet horrorów. Często zresztą budował napięcie jak w tych ostatnich, kamera podążała za bohaterami, jakby śledził ich potwór lub właśnie morderca, a w tle przygrywała niepokojąca muzyka Michała Lorenca. Komisarza Andrzeja Gajewskiego (rewelacyjny Jerzy Radziwiłowicz) nękały bardzo obrazowe i brutalne koszmary, lekko zahaczające też o realizm magiczny i przeczucia sugerujące przyszłe sprawy.
Kiedy dochodziło już do scen przemocy, te wybuchały z siłą bomby. Gdy bohaterowie wkraczali w mrok, ten ich pochłaniał. Kiedy ktoś cierpiał, jego ból ciął widza do kości. Ostatnie odcinki skupione na polowaniu na Piotra Kurtena, mordercę kobiet, prowadzono niczym Se7en Finchera. Nad serialem już od pierwszych scen i czołówki unosiła się aura złości, niezgody na niesprawiedliwość.
Wszystkie te chwyty wybrzmiewały mocno i wyraźnie, bo były przeplatane kreowaniem bohaterów i nastroju przez bardzo zróżnicowane zabiegi narracyjne. Nasi policjanci mieli czas na koleżeńskie pyskówki, na kieliszek wódki wypity samotnie do okna czy nawet na pogaduchy o życiu uczuciowym nad trupem biznesmena z przestrzeloną głową.
Znalazła się też przestrzeń na liryzm, refleksję, ukłony w stronę kina artystycznego, teatru czy malarstwa, na spokojne, nastrojowe sceny, w których zwykli ludzie rozmawiają o prostych rzeczach, jak czas wolny i związki. To reakcje na zarówno codzienne, jak i ekstremalne sytuacje, ale też na pracownicze krotochwile budowały w naszych oczach głębię bohaterów, wzmacniały przekaz serialu (a Glina podtekstów i komentarza społecznego zdecydowanie się nie bał... i nawet z prowadzeniem postaci kobiecych radził sobie lepiej niż reszta dzieł Pasikowskiego). Teraz, po 17 latach, serial powraca jako Glina. Nowy rozdział – zachowując dawny poziom oraz równowagę między mrokiem innymi odcieniami fabuły.
Te dwa seriale, niemal z innej epoki, z czasów biedy, echa transformacji i spękanego betonu na chodnikach, wciąż przejawiają więcej oznak życia, różnorodności technik narracyjnych i montażowych niż wiele współczesnych produkcji.
Polscy filmowcy powinni oba jeszcze raz obejrzeć, wyciągnąć wnioski, zobaczyć, jak operować różnymi nastrojami bez strachu, że wybiją widza z ponurego klimatu. A potem opowiedzieć swoje historie językiem współczesnego kina, ale ze śmiałością Pasikowskiego i Vegi (przynajmniej ówczesnego Vegi). Wtedy do stada być może dołączy kolejny rasowy, wściekły pies. Taki, w którego będziemy potrafili uwierzyć.