Humor czarny jak smoła. Fallout od Amazona to jeden z tych przypadków, gdy adaptacja nie tylko dorównuje oryginałowi, ale zaczyna go przewyższać
Humor czarny jak smoła
Bohaterowie tymczasem kontynuują swoje podróże do wnętrza duszy oraz przez skażone piaski i przez wszystko, co najgorsze. Maximus (Aaron Moten) wraca odmieniony na łono Bractwa Stali, by zagłębiać się w bardziej skorumpowane nisze formacji oraz obserwować zamieszanie wokół technologii zimnej fuzji. Norm McLean (Moises Arias) odkrywa w sobie powoli przywódcę zaginionych, ale i zbrukanych owieczek, a Lucy (Ella Purnell), Ghul (Walton Goggins) i jego pies ścigają Nadzorcę Hanka McLeana (Kyle MacLachlan) za to, co ten ostatni nawywijał oraz by dowiedzieć się, co z rodziną nieumarłego.
Trochę wszystkich rozrzuciło po planszy, ale paradoksalnie wątki ładnie się ze sobą zazębiają, nawet na odległość, a przy tym – bardzo sensownie spinają tematycznie. Na czoło wychodzą zagadnienia związane z lojalnością rodzinie, ale też konflikt między chaosem a porządkiem. Nie byłby to Fallout, gdyby nie przejeżdżał się kolczastym walcem po korporacjach próbujących modelować świat na swój obraz i podobieństwo (i używa w tym celu zarówno dialogów, postaw bohaterów, jak i mocnych metafor wizualnych).
Przede wszystkim jednak to bardzo przyzwoicie wytaktowana historia łącząca przygodę, wędrówkę, intrygę polityczną, srogi survival i komedię czarną jak smoła. Serial się nie spieszy, ale trzyma tempo, a gdy przychodzi do scen rozwałki – wióry lecą w piękny sposób (tak jak krew czy flaki), a przy tym każda scena akcji ma w sobie coś eksplozywnego i unikatowego, pokazuje jakiś aspekt bohaterów – lub wręcz pomaga go rozwijać (np. staje się filtrem sprawdzającym relację między postaciami).
Wybuchy wisielczego, nieco plugawego humoru mogą kojarzyć się z The Boys, zwłaszcza z pierwszymi, najżywszymi i najdzikszymi seriami – choć tu bardziej chodzi o przemoc i pokazanie zdemolowanego świata i mentalności jego mieszkańców niż o samą perwersję – ale duch oraz nerw dziadka Paula Verhoevena i tu jest obecny.
Przede wszystkim zaś dalej obecni są tu świetnie napisani, żywi ludzie. Czasem wypadają jak definicja słowa „przegięcie”, ale raz, że to przesada zawsze stanowiła podstawowy środek wyrazu Falloutów, a dwa, jak tu być normalnym w pogiętej i zardzewiałej rzeczywistości? Wierzymy w ich traumy i rozterki, dajemy się czarować charyzmie dużych graczy (no, przynajmniej momentami), by po chwili się ocknąć dzięki perspektywie naszych bohaterów.
Do tego aktorzy wygrywają swoje role bezbłędnie, tu nie ma fałszywej nutki, a na sentymentalnych czeka Macaulay Culkin (Kevin sam w domu) w przezabawnym epizodzie. Oczywiście, daniem głównym pozostaje wątek Lucy i Ghula, ale historie Maximusa czy Hanka też się bardzo sprawnie rozwijają.
Co ciekawe, serial wprawdzie okazuje się dosyć śmiały fabularnie względem kanonu, ale widać, że twórcy odrobili lekcje i gdzie tylko mogli, kłaniali się Falloutowi w pas (ta wiadomość pokazuje, jak głęboko). Wierność estetyce i ikonografii to jedno, ale ekipa z namaszczeniem podchodzi też do smaczków przypominających, że to adaptacja gry – czyni wręcz z nich środek wyrazu. Facet zachowujący się jak NPC z jedną, powtarzalną linijką dialogów może mieć spore znaczenie dla fabuły, a przynajmniej stanowić wstęp do pewnego wątku. Protagoniści często są stawiani przed dylematami, które wyglądają jak wyciągnięte z New Vegas (np. kogo uleczyć pod presją czasu?), przez ekran przewijają się przedstawiciele ważnych dla gry frakcji i godnie je reprezentują – choć ta „godność” znaczy bardzo różne rzeczy, jak to na pustkowiach.


