Anthem – looter shooter autorstwa weteranów RPG. Gry, które się nam podobały, CHOĆ NIE POWINNY 😅
Bartosz Świątek
- Gry, które się nam podobały, choć nie powinny
- Dawn of War III – reanimacja RTS-ów
- Clicker Heroes – morderca wolnego czasu
- Beyond: Two Souls – to na pewno jeszcze gra?
- Duke Nukem Forever – shooter długodojrzewający
- Anthem – looter shooter autorstwa weteranów RPG
- Dauntless – taki tańszy Monster Hunter
- Star Wars Episode I: The Phantom Menace – gra wideo z Jar Jar Binksem
- Brutal Legend – metalowy slasher
- Job Simulator – druga praca
Anthem – looter shooter autorstwa weteranów RPG

Wszyscy wiedzą, jak to było z Anthem. Głośna nowa marka bardzo znanego i niewątpliwie pełnego utalentowanych ludzi studia. Lata oczekiwań, pierwsze doniesienia, imponujący gameplay na E3. A potem premiera i absolutna klapa. Nie sprzedażowa, bo tytuł trafił przecież do milionów klientów – ale jeśli porównać to, co dostaliśmy, z tym, co nam obiecywano, to można wpaść w lekką depresję. Z czasem dowiedzieliśmy się, dlaczego tak się stało, ale czy to coś zmienia w samej zabawie?
Ostatecznie jednak nie wszystko w Anthem jest tak skopane, jak się wydaje. Poderwanie do lotu postaci, zakutej w pancerz przypominający cybernetyczną zbroję Iron-Mana, sprawia sporo frajdy, a plansze wyglądają efektownie i całkiem fajnie się je eksploruje (przynajmniej przez jakiś czas – dopóki nie zdamy sobie sprawy z tego, że w gruncie rzeczy nie ma tam czego szukać). Solidnie wypada też system walki, który wykorzystuje mechanikę podobną do tej z innych gier BioWare – combosy różnych zdolności wywołujące dodatkowe efekty na przeciwnikach. Z tą różnicą, że tym razem można używać kombinacji wraz z kolegami.
Od biedy broni się nawet scenariusz. Jasne, jeśli porównacie go z fabułą którejkolwiek innej produkcji wspomnianej kanadyjskiej firmy, to wypadnie blado. Anthem tak naprawdę nie jest jednak grą RPG – ona tylko nieudolnie i niepotrzebnie takową udaje. A jak na strzelankę opowiadana historia okazuje się całkiem długa i – powiedzmy to sobie szczerze – przyzwoita.
Nawet dzisiaj ktoś w redakcji od czasu do czasu mi wypomina, że dobrze się bawiłem w Anthem. I faktycznie, licznik na Originie pokazuje, że spędziłem z tą grą niemal 50 godzin, zaliczyłem kampanię fabularną i liznąłem trochę endgame’u (trochę, bo więcej go po prostu nie było). To nie znaczy, że nie widziałem problemów – w Anthem leżało i kwiczało przede wszystkim to, co miało być fundamentem, czyli „lootershooterowanie” (dająca satysfakcję pętla rozgrywki polegająca na zbieraniu coraz potężniejszej broni). Nie było też za bardzo co robić po zakończeniu kampanii, a to przecież równie ważny aspekt wszystkich diablopodobnych gier.
Dzisiaj, kiedy znamy już kulisy powstawania nowej produkcji BioWare, lepiej rozumiemy przyczyny tej porażki – w studiu panował chaos, a twórcy do samego niemal końca nie wiedzieli, co chcą osiągnąć. W takich warunkach nie mógł zostać stworzony hit – i nie został.
Mimo wszystkich problemów Anthem nie bawiłem się jednak aż tak źle. Czemu? Częściowo pewnie dlatego, że nigdy nie byłem wielkim fanem gier BioWare, więc nie miałem wysokich oczekiwań. Ba, były one nawet dość niskie. W ogóle nie wkurzał mnie sieciowych charakter tej pozycji, lubię diabloklony czy looter shootery, a fabułę miałem po prostu gdzieś (i pewnie z tego powodu nawet miło mi się ją poznawało – choć dzisiaj prawie nic z niej nie pamiętam).
To, co sprawiało mi frajdę przez tych 50 godzin, to efektowny system walki oraz megasatysfakcjonujące latanie. Obie te rzeczy naprawdę udały się BioWare – i wraz z kapitalną oprawą graficzną są one solidnym fundamentem, na którym warto byłoby zbudować coś znacznie lepszego. Dostrzegło to na szczęście samo Electronic Arts – jak się niedawno dowiedzieliśmy, powstaje Anthem 2.0. I dobrze – chętnie wrócę do odświeżonej wersji gry.
Adam Zechenter