Naturalne plenery. Czego brakowało Wiedźminowi Netflixa?
- 9 rzeczy, których zabrakło w pierwszym sezonie Wiedźmina Netflixa
- Naturalne plenery
- Przystępność i spójność
- Geralt
- Chemia pomiędzy najważniejszymi postaciami
- Poczucie przygody
- Stabilne tempo akcji
- Mięso, krew i igrzyska
- Sensownie przedstawiony Nilfgaard
Naturalne plenery

Jeżeli scenografia jest jednym z największych mankamentów serialu fantasy, to ewidentnie należy podziękować pewnym ludziom za pracę i wymienić ich na nieco bardziej kreatywne umysły. Nie chce mi się bowiem wierzyć, że przy tak popularnej produkcji Netflixa nie stać na zorganizowanie porządnej przestrzeni do nagrywania. Taniość niektórych ujęć wręcz razi, a całość jest niezwykle uboga pod względem inscenizacyjnym. Najgorzej prezentują się tereny leśne, szczególnie nieszczęsny Brokilon. Drzewa wyglądają sztucznie, powierzchnie są w nienaturalny sposób prześwietlone, a jedynym elementem, który przypomina o tym, że to wszystko żyje, jest malutki strumyczek, przy którym klęczy Geralt.
Czasem daje o sobie znać brzydota studia filmowego, ale przecież część tej produkcji kręcona była w przepięknych zakątkach Europy Wschodniej. Czy to jednak widać? No nie do końca, bowiem pewien potencjał został zmarnowany i trudno o stwierdzenie, że Wiedźmin Netflixa miał charakterystyczny klimat. I nie mówię tu bynajmniej o zaprzepaszczeniu szansy na stanie się wyznacznikiem słowiańskości, a po prostu o byciu „jakimś”.
SEKCJA PLUSÓW
Na szczęście nieźle poradziła sobie scenografia wnętrz, w przypadku której ciasnota i przywiązanie do detali zrobiły dobrą robotę. Całkiem udanie prezentowały się także wszelkie budowle, w tym zamki (w ostatnim odcinku pojawił się nawet polski Ogrodzieniec), świątynie, a nawet najzwyklejsze chatki. W pamięć zapadł mi też odcinek szósty, ten z polowaniem na smoka. To właśnie w nim twórcy udowodnili, że gdy chcą, to potrafią. Szerokie jaskinie, wysokie klify, zielone pejzaże obserwowane z wysokości – tutaj w końcu poczułem, że ten świat umie tętnić życiem.
