I wreszcie – „Mando” to nie odgrzewany kotlet. 8 rzeczy, którymi Mandalorianin ocalił Star Wars
- 8 rzeczy, którymi The Mandalorian ocalił Star Wars
- Wyrazisty główny bohater
- Baby Yoda!
- Mnóstwo easter eggów
- Spójny i konsekwentnie prowadzony wątek główny
- Aktorski debiut Ahsoki Tano
- Chemia między bohaterami
- I wreszcie – „Mando” to nie odgrzewany kotlet
I wreszcie – „Mando” to nie odgrzewany kotlet

- Czy widzieliśmy to w trylogii sequeli: tylko chwilami
- Gdzie najbardziej tego zabrakło: w Przebudzeniu Mocy
- Najlepiej widać to: w Mandalorianinie (s01e01)
Przebudzenie Mocy zagrało na naszej nostalgii. Powrót starych bohaterów i kilka mrugnięć okiem do fanów wystarczyły, by film Abramsa zyskał całkiem przyzwoite oceny. Nikt wówczas jeszcze nie przypuszczał, że trylogia będzie tak niespójna i niekonsekwentna fabularnie, jak to tylko możliwe. Sam film był bardzo dobrze zrealizowany pod względem technicznym, udanie grając na emocjach widzów, którzy wychowali się na obrazach Lucasa. Tyle że jeżeli chodzi o szkielet fabularny, była to zrzynka ze starej trylogii.
Mandalorianin stara się wycisnąć wszystko, co dobre, ze starej trylogii, jednocześnie nie powielając wytartych schematów. Okazało się to nie tylko skuteczną taktyką marketingową, ale też zaowocowało sukcesem artystycznym. W całym uniwersum nie powstało wcześniej nic tak kameralnego, a jednocześnie nietaniego. Bo mimo pozornej ascetyczności to w końcu serial z naprawdę potężnym budżetem. Pieniądze zostały jednak zainwestowane nie w niepotrzebne CGI, a w świetną scenografię czy projekt postaci Baby Yody. A że ostatecznie franczyzie zwróciło się to w trójnasób, nikogo raczej przekonywać nie trzeba.
Serial Jona Favreau nie jest pozbawiony wad. Dokucza mu fabularna miałkość, szczególnie w pierwszym sezonie, i niespieszne tempo akcji, które na początku buduje klimat, ale w pewnym momencie zaczyna przynudzać. Te drobne niedociągnięcia bledną jednak w blasku bijącym od świeżo wykutej zbroi Mando, która może stać się symbolem obrony przed klęską całej marki.
O AUTORZE
Z franczyzy Gwiezdnych wojen zaliczyłem niemal wszystkie filmy, seriale i gry. Jakimś cudem udało mi się nawet dotrwać do końca Holiday Special (i naprawdę jestem z tego dumny, bo to nie był łatwy seans). Dobra, nie skończyłem najnowszego KotOR-a, ale wciąż marzę o singleplayerowej „trójce”. To, co działo się z marką po jej przejęciu przez Disneya, wywołuje we mnie sprzeczne emocje. Pokochałem Ostatniego Jedi (mówcie, co chcecie, pojedynek Luke’a i Kylo był fantastyczny), podobali mi się Rebelianci, dostrzegałem zalety w Łotrze Jeden i nawet w Hanie Solo. Mniejszą sympatią darzę Przebudzenie Mocy, ale nie zaprzeczam, że technicznie film został zrealizowany bardzo dobrze. Nie przekonał mnie Ruch oporu (choć to też zwyczajnie nie moja bajka), trudno mi zaś pisać w kontekście wielkich starwarsowych produkcji o Siłach przeznaczenia, bo to przecież miniaturka. Nie lubię natomiast finału sagi – Skywalkera. Odrodzenia. Może i film ma kilka dobrych momentów, ale jest tak niespójny, że nie potrafię zawiesić niewiary i dać się ponieść magii opowieści. Najbardziej nie umiem przeboleć powrotu Palpatine’a. A gdyby tak dać szansę Darthowi Plagueisowi... W każdym razie, nawet jeżeli dostrzegam kilka wad Mandalorianina (na przykład ubogą w pierwszym sezonie fabułę i proceduralność kolejnych odcinków), uważam go za jedną z lepszych rzeczy, jaka mogła spotkać całą markę. I mam gorącą nadzieję, że w przyszłości franczyza pójdzie właśnie w tym kierunku.
