Recenzja gry Space Hulk: Deathwing – solidny FPS, idealny Warhammer, rozklekotana gra
Space Hulk: Deathwing trafił na rynek po długich pracach, ale Streum On Studio staje przed najcięższą próbą dopiero teraz. Musi załatać grę na tyle, byśmy nie zapamiętali jej tylko jako dobrego FPS-a, który zmarnował szansę na stanie się czymś więcej.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- wspaniale oddane realia Warhammera 40,000 – miażdżący klimat i immersja;
- trudno oderwać się od ekranu dzięki gęstej atmosferze i nieustannemu poczuciu zagrożenia;
- satysfakcjonująca walka – krwawa i intensywna, a do tego nagradzająca zmysł taktyczny;
- umiejętne odtworzenie ducha planszowego Space Hulka w formie FPS-a;
- bardzo dobra oprawa audio i wideo, z fantastycznie zaprojektowanymi lokacjami i potęgującym klimat udźwiękowieniem na czele.
- wybrakowany i niedopracowany tryb co-op;
- nawarstwienie błędów większych i mniejszych oraz problemów z optymalizacją i stabilnością gry;
- kampania mogłaby być bardziej urozmaicona i dłuższa;
- marne SI komputerowych towarzyszy;
- czasem jatka staje się zbyt chaotyczna;
- szczątkowa fabuła, która zainteresuje mało kogo poza fanatykami Warhammera 40,000.
Tak dobrego roku dla miłośników elektronicznych adaptacji świata Warhammera 40,000 chyba jeszcze nie było – począwszy od bardzo dobrego Gothic Fleet: Armada, poprzez długo oczekiwaną zapowiedź Dawn of War III, po wypuszczonego właśnie Space Hulk: Deathwing. Wprawdzie to już n-ta próba przeniesienia „młotka w kosmosie” i zasad planszówki Space Hulk na grunt gier wideo, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Nie przypominam sobie innego tytułu, który tak wiernie odtworzyłby klimat tego mrocznego uniwersum, jednocześnie pozwalając odczuwać go graczom w tak miażdżąco immersyjny sposób. A przy tym wszystkim studio Streum On stworzyło bardzo porządnego FPS-a – szkoda tylko, że z tak wieloma problemami.
Oglądając przedpremierowe gameplaye z omawianej pozycji, łatwo było odnieść wrażenie, że otrzymamy kalkę Warhammer: The End Times - Vermintide, tyle że osadzoną w realiach science fiction. Wyjaśnijmy sobie od razu, że skojarzenie to jest słuszne co najwyżej połowicznie. Choć Space Hulk: Deathwing też wydaje się stworzony do zabawy w kooperacji, w istocie oferuje również dostatecznie dużo fabularnej treści, by mógł być polecany entuzjastom solowej rozgrywki… I tak na dobrą sprawę obecnie powinien być polecany tylko im, bo maniacy zabawy w sieci znajdą tu dla siebie bardzo niewiele atrakcji.
W Space Hulk: Deathwing czas spędzamy nie tylko na strzelaniu - wrogów można (i często trzeba) potraktować również mieczem czy toporem.
Ale zacznijmy od początku. Gdybym miał określić przez porównanie, jak wygląda rozgrywka w opisywanej produkcji, powiedziałbym, że jest to wypadkowa między Doomem, Star Wars: Republic Commando i BioShockiem 2. Z pierwszym tytułem Deathwinga łączą hordy potworów do zabijania i hektolitry krwi przelewające się przez ekran. Z drugim dowodzenie małym oddziałem żołnierzy i osadzenie akcji w kultowym uniwersum, rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka. Z BioShockiem 2 zaś dzieło Streum On Studio dzieli poruszanie się w ciężkim pancerzu, możliwość naprzemiennego korzystania z broni palnej i mocy „magicznych” (psionicznych), a także przytłaczający klimat, zahaczający momentami o horror.
Nasz bohater jest psionikiem, więc przygodę od czasu do czasu urozmaicają krótkie, ale sugestywne wizje.
„Niech furia poprowadzi wasz oręż!”
Fabuła odgrywa w Space Hulk: Deathwing marginalną rolę (niestety), więc wspomnienie o niej na marginesie chyba nie będzie bardzo niestosowne. Oto kosmiczni marines z tytułowego oddziału Deathwing trafiają na pokład(y) również tytułowego kosmicznego złomu, gdzie roi się od krwiożerczych tyranidów... i bezcennych tajemnic z mrocznej przeszłości ludzkiego Imperium. Co gorsza, gra niespecjalnie sili się na wyjaśnienie odbiorcy dość zawiłych (choć niezmiernie ciekawych) terminów i prawideł uniwersum Warhammera 40.000, więc niewtajemniczeni gracze znajdą w szczątkowych dialogach i cut-scenkach jeszcze mniej przyswajalnej fabularnej treści niż fani tego świata.
Zresztą klimat to najmocniejsza strona gry Space Hulk: Deathwing. Główna w tym zasługa tytułowego Space Hulka – dryfującego skupiska zezłomowanych statków kosmicznych, które oszałamiają swoimi monumentalnymi wnętrzami, częściej przywodzącymi na myśl gotyckie katedry niż futurystyczne maszyny. Jednak o żadnym dysonansie poznawczym nie ma mowy, bo gdy otaczającą nas ciszę co kilka minut rozdziera spazmatyczny jęk wyginającej się stalowej konstrukcji i czujemy, jak kolos drży, nie sposób zapomnieć, gdzie jesteśmy. Zresztą nie zaprząta to zbytnio naszej uwagi, bo bardziej skupiamy się na nieustannym poczuciu zagrożenia – tyranidzi atakują nas niemal na każdym kroku, wypełzając chmarami ze wszystkich dziur.
Trzeba powiedzieć to sobie jasno – Space Hulk: Deathwing nie jest propozycją dla miłośników dynamicznych strzelanin. To gra polegająca na żmudnej walce o każde pomieszczenie, rozdzielonej niedługimi przerwami, w których niespieszne drepczemy (przypominam, że jesteśmy zakuci w potężny pancerz) klaustrofobicznymi korytarzami, ciągle zerkając na radar ujawniający pobliskich wrogów i na mapę. Ta ostatnia jest nam niezbędna, bo misje rozgrywają się w rozległych lokacjach, po których wędrujemy w tę i we w tę, realizując różne cele. Co istotne, dużej przestrzeni nie stworzono dla odkrywców (znajdziek jest jak na lekarstwo), lecz dla taktyków – labirynt przejść wymaga zaplanowania bezpiecznej trasy, omijającej „legowiska” genokradów i/lub obfitującej w drzwi, które można za sobą zablokować. Czuć w tym ducha planszówki.