Wszystko pięknie, ale gdzie kampania?. Battlefront ma już 10 lat. Ta gra wciąż wygląda lepiej niż wiele nowości z 2025 roku
- EA przejmuje pałeczkę
- Moc reklamy
- Przywiązanie do szczegółów się opłaca
- Wszystko pięknie, ale gdzie kampania?
Wszystko pięknie, ale gdzie kampania?
Gra wygląda i brzmi wspaniale oraz zapewnia niesamowity „feeling” Gwiezdnych wojen – zwłaszcza w przypadku „starych” fanów. Prezentuje też arcade’owe podejście do rozgrywki, co wielu graczom się podobało, ale spora liczba odbiorców miała z tym problem. Twórcy odeszli bowiem od sztywnego systemu klas (jak w Battlefieldzie) na rzecz indywidualnej personalizacji. Każdy może stworzyć tu swój własny „zestaw bojowy”, wybierając spośród szerokiej gamy blasterów, wiernie odwzorowanych z filmów, a następnie wyposażając postać w umiejętności wynikające ze specjalnych kart. Te karty funkcjonują jako dodatkowy sprzęt i zdolności – od granatów i tarcz osobistych po plecak odrzutowy, który zrewolucjonizował poruszanie się po mapach i w zasadzie stał się podstawowym wyposażeniem każdego szturmowca czy rebelianta. Kiedy już dobierzemy uzbrojenie, pora wskoczyć do jednej z bitew, które są (jakżeby inaczej) podstawą rozgrywki i dzielą się na starcia na małą skalę, na przykład Ładunek (wariant Capture the Flag) czy Heroes vs. Villains, gdzie walczą bohaterowie specjalni (np. Han Solo kontra Vader), oraz na wielkie, widowiskowe wojny. Wśród tych ostatnich króluje Walker Assault, stanowiący esencję tej gry. W tym trybie rebelianci muszą wzywać wsparcie bombowców Y-Wing, aktywując radiostacje na mapie, aby otworzyć ogień na maszerujące, niemal niezniszczalne imperialne AT-AT. Oprócz tego dostępne są potyczki Supremacji (zacięte „przeciąganie liny”) o punkty kontrolne... Każda z tych map wygląda obłędnie, jak żywcem wyjęta z klasycznej trylogii, ale tu chyba się już powtarzam...
Początkowa zawartość skupiała się na czterech środowiskach, takich jak: pustynny Tatooine, zamarznięty Hoth, zalesiony Endor oraz industrialny, wulkaniczny Sullust. Dodatki znacznie poszerzyły zawartość gry, wprowadzając nowe mapy, tryby, broń i postacie. Pierwszy – darmowy – nawiązywał do epizodu 7 i pokazywał planetę Jakku. I była to jedyna styczność gry z disneyowską trylogią sequeli. Kolejne (już płatne) to Outer Rim, Bespin, Gwiazda Śmierci i wreszcie Scarif. Ostatni dodatek, oparty na filmie Łotr 1, wprowadził tropikalne plaże Scarif i nowy tryb o nazwie Infiltracja.
Niestety, te dodatki okazały się pierwszą łyżka dziegciu w beczce miodu. Z każdym kolejnym pojawiało się mniej graczy – bo te DLC, choć świetne i zawierające naprawdę sporo treści, kosztowały jednak niemało. W związku z tym na mapach z dodatków można było znaleźć relatywnie mniej współgraczy niż na tych, które zostały dostarczone wraz z podstawką. Cztery DLC kosztowały swoje, Season Pass też tani nie był... Gra długo cieszyła się powodzeniem, więc i cena owej przepustki nie spadała. Obecnie można dostać wersję Ultimate gry za niewielkie pieniądze w rozmaitych przecenach.

Ale była też i druga łyżka dziegciu... Z wydaniem trzeba było zdążyć w czasie największego hajpu na epizod 7 Star Wars. Pomimo wielkich oczekiwań Battlefront nie zawierał kampanii dla pojedynczego gracza. Oficjalnie: nigdy jej tam miało nie być, a EA chciało się skupić „na wspólnym doznaniu” w grze sieciowej. Namiastkę rozgrywki dla samotników miały stanowić tryby do starć z botami, ale cóż... przyznacie, że nie zawsze jest to to, o co chodzi w grze. Chcieliśmy fabuły! Swego czasu po internecie krążyły plotki, że dataminerzy znaleźli w grze pozostałości po jakiejś formie kampanii single player, ale ile w tym prawdy, nie jestem już w stanie zweryfikować.
Niektórzy gracze narzekali też na... zbytnią arcade’owość rozgrywki. Przeszkadzał im brak klas, a kręcące się na mapach niebieskie symbole (hologramy) dające rozmaite boosty wybijały z immersji. Ja nigdy tak do tego nie podchodziłem, ale faktycznie – taktyki w tej grze nie było za wiele – po prostu radosne bieganie i strzelanie. Pojawiające się znajdźki pozwalały też na lekkie cheatowanie. Otóż gracze, który znali mapę, czaili się w miejscach, w których występowały wirujące symbole – i od razu je przejmowali.
No to grać czy nie
Odpalenie gry z botami sprawia trochę frajdy, no i oczywiście pozwala pochodzić po tych pięknych lokacjach, ale to nie to samo, co zabawa z żywymi ludźmi. Z tego, co widać na SteamDB, czasem w grze pojawia się kilkudziesięciu wymiataczy, jednak podejrzewam, że złapać akurat wolny meczyk byłoby ciężko. W idealnym świecie można umówić się z przyjaciółmi na rozgrywkę, a w takim, w jakim żyjemy... cóż... Bywa różnie. Nie napiszę, że gra jest martwa, bo jednak niekiedy udaje się wskoczyć do rozgrywki – ale casuale w to już nie grają. Z okazji dziesięciolecia tytuł ten trochę odżywa, choć raczej nieznacznie. Co fajne, pozwala na zabawę w lokalnym, kanapowym multiplayerze na podzielonym ekranie – zatem świetnie nadaje się do rozgrywki z dzieckiem. Dwa pady i wskakujemy do Star Wars!
Gra ma obecnie mieszane recenzje (około 5,1 w serwisie Metacritic) – pomimo zarzucanego jej braku głębi poprzednich części była to niczym nieskrępowana zabawa. A konkretnie: zabawa z dzieciństwa w Gwiezdne wojny. Jeśli uda się Wam dorwać wersję Ultimate w promocji za kilka złotych – grajcie i czujcie w sobie Moc. W przeciwnym wypadku można popatrzeć na YouTubie na obrazy z czasów świetności tej produkcji.
Niech Moc będzie z Wami!


