autor: Paweł Woźniak
Recenzja gry Valorant – świetny zlepek sprawdzonych pomysłów
Riot Games zebrało pomysły już dawno obecne na rynku i stworzył strzelankę niczym Frankenstein swojego potwora. Wyszło im jednak trochę lepiej.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- niski próg wejścia dla nowych graczy;
- niewysokie wymagania sprzętowe;
- przyjemny „feeling” strzelania i łatwe do zrozumienia podstawy rozgrywki;
- dobrze zaprojektowane mapy;
- różnorodni bohaterowie, dzięki czemu każdy znajdzie odpowiadającą mu postać;
- idealne połączenie elementów znanych z innych gier – brak próby wymyślania koła na nowo, tylko zastosowanie sprawdzonych rozwiązań;
- deweloperzy ze studia Riot Games wiedzą, jak wykorzystać potencjał e-sportowy swoich produkcji, i dbają o ich ciągły rozwój.
- kontrowersyjny autorski antycheat Vanguard;
- mimo usilnych starań twórców często można natrafić na cheaterów;
- dla niektórych – oprawa graficzna.
Nie pamiętam, która zamknięta beta gry sieciowej wzbudziła ostatnio tyle kontrowersji, a jednocześnie zainteresowała taką liczbę graczy. Jasne, większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę, że w głównej mierze było to spowodowane sposobem, w jaki przyznawano dostęp do testów Valoranta (aby mieć szansę na otrzymanie „klucza”, należało połączyć swoje konto Riot z Twitchem i oglądać wybranego streamera przynajmniej przez dwie godziny).
Myślcie sobie o tym, co chcecie, ale taki typ marketingu przyniósł zamierzony efekt. Streamerzy korzystali z ogromnej oglądalności gry, organizacje podpisywały kontrakty z zawodowymi graczami (przypominam – już podczas zamkniętej bety!), wielbiciele sieciowych FPS-ów zaciekawieni zostali kolejną produkcją na rynku, a inni po prostu wybierali to, co akurat było na topie.
I mimo że nie lubię takiej sztucznie wywoływanej ekscytacji przed premierą, Valorant udowodnił mi, że czasem tzw. hype okazuje się uzasadniony. Nowe dzieło studia Riot Games to bardzo dobra i przemyślana produkcja. Nie wynajduje koła na nowo, tylko korzysta ze znanych już elementów gatunku i łączy je w nadzwyczaj udany sposób. To, wraz z zaufaniem graczy do twórców LoL-a, wystarczy, by Valorant mógł cieszyć się sporą popularnością jeszcze przez długi czas.
Przyjemne połączenie znanych elementów
Każdy, kto od początku interesował się Valorantem, raczej spodziewał się, że produkcja ta nie będzie niczym przełomowym. Format rozgrywki żywcem wyjęty z szalenie popularnego CS-a (potyczki 5 na 5, w których drużyny bronią danych punktów na mapie lub je atakują) został wzbogacony o bohaterów z unikatowymi zdolnościami (podobnie jak w różnorodnych hero shooterach). Tutaj jednak umiejętności postaci w znacznej mierze zastępują standardowe granaty, chociaż należy zaznaczyć, że pojawiają się też takie, które mogą mieć spory wpływ na rozgrywkę (np. wskrzeszenie czy szybkie uniki). Należy wiedzieć, jak i kiedy ich używać, niemniej liczy się przede wszystkim „celne oko” gracza i znajomość map (tak jak w CS-ie). I chociaż początkowo nie bardzo trafiła do mnie taka kombinacja, szybko okazała się ona nadzwyczaj przyjemna.
Satysfakcjonujące zabójstwa za pomocą strzałów w głowę? Są. Bohaterowie z taktycznymi zdolnościami, dzięki którym rozgrywka staje się ciekawsza? Obecni. Każdy gracz korzysta z tych samych typów broni? Zgadza się. Czy którakolwiek z tych rzeczy jest dla mnie czymś nowym, czego nie widziałem nigdzie indziej? Absolutnie nie. I chyba to wydaje się w tym wszystkim najciekawsze, bo Riot Games po raz kolejny (patrz – League of Legends, Teamfight Tactics) tworzy produkcję, która garściami czerpie z co ciekawszych rozwiązań z innych tytułów, nie siląc się zbytnio na wprowadzanie czegokolwiek przełomowego. I wszystko wskazuje na to, że ponownie dzieło tego studia ma szansę stać się hitem, bowiem Valorantowi tak naprawdę nie można wiele zarzucić.
Małe wymagania i niski próg wejścia
Oprócz bardzo dobrze zrealizowanego (choć zupełnie nieinnowacyjnego) gameplayu są jeszcze przynajmniej dwie rzeczy, które przemawiają za tym, że Valorant odniesie spory sukces. Pierwszą z nich stanowią małe wymagania sprzętowe gry, którymi jeszcze przed zamkniętymi testami chwalili się twórcy. Cel był prosty. Sprawić, żeby ich dzieło poszło nawet na najsłabszych urządzeniach, dzięki czemu zagra w nie jeszcze więcej osób. Cel został osiągnięty i mimo że tym samym deweloperzy zmuszeni byli zdecydować się na komiksową i nietrafiającą w każde gusta oprawę, ja osobiście nie widzę w tym żadnego problemu. W końcu nie gram w Valoranta po to, by zachwycać się grafiką.
Wspomnieć należy również o zaskakująco niskim progu wejścia. Co dokładnie mam przez to na myśli? Mniej więcej to, że nowi gracze, odpalając Valoranta, nie poczują się zagubieni czy przytłoczeni różnymi trybami, tylko po przejściu treningu od razu mogą zabrać się za konkretną rozgrywkę. Jest to o tyle istotne, że np. w przypadku CS-a trzeba przebrnąć przez nieintuicyjne początki i tryby, zanim dane nam będzie zagrać w to, co widzieliśmy np. u ulubionego streamera lub na transmisji z turnieju. W Valorancie tego problemu obecnie nie ma, a to sprawia, że nowy gracz chętniej zostanie przy tej produkcji.
OKIEM STARSZEGO PANA
Jestem po trzydziestce i trudno mi zgodzić się z tym, że Valorant ma niski próg wejścia. Gdyby nie to, że grałem służbowo, chyba bym się od tego tytułu odbił. Czemu? Za nic w świecie mi nie szło. Wchodziłem na mapę i trafiałem na osoby, które zaczęły już ogarniać umiejętności specjalne bohaterów, a ja jeszcze tego nie potrafiłem. W efekcie lamiłem tak, że aż było mi przykro.
Oczywiście po kilku godzinach zrobiło się trochę lepiej i zabawa zaczęła mnie cieszyć, ale Valorant to połączenie bardzo skillowej strzelanki, która nie wybacza błędów i każe długo czekać na respawn, z dużą liczbą możliwości taktycznych. Dawno w żadnej grze sieciowej nie zaliczyłem tak trudnego startu. Dlatego, jak przystało na dinozaura, po tej przygodzie powróciłem do Counter-Strike’a, gdzie przekonałem się, że nie jest ze mną jeszcze tak źle i wciąż jakoś sobie radzę.
Marcin Strzyżewski