Recenzja gry Red Dead Redemption 2 – sandbox na „dychę”
Red Dead Redemption 2 rozjeżdża konkurencję jak walec. To najlepsza gra akcji w otwartym świecie, z jaką kiedykolwiek mieliście do czynienia. Rockstar znowu dostarczył.
- wyczerpująca, kompletna, pozbawiona niedopowiedzeń opowieść o bandzie Dutcha, zostawiająca nas w miejscu, w którym rozpoczyna się pierwsze RDR;
- kapitalni bohaterowie, których pokochamy i znienawidzimy – Arthur, Micah i John Marston!
- rewelacyjnie wymyślone zakończenie wątku gangu Dutcha;
- uroczy, chwytający za serce epilog;
- ogrom świetnie napisanych dialogów;
- fenomenalnie wykonane lokacje, gra świateł i pogoda;
- nawet najprostsze zajęcia zrealizowane w formie misji;
- masa aktywności i zdarzeń losowych;
- pomysłowe i różnorodne misje;
- cały gameplay – od mechaniki strzelania począwszy, na polowaniach skończywszy;
- muzyka – kiedy trzeba ambientowa, kiedy trzeba westernowa.
- ostatecznie nic, co miałoby znaczenie dla całości (drobne wady wymieniono w tekście).
Potrzebowałem nie tylko kasy, ale też małej odmiany od wypełniania kolejnych poleceń Dutcha, więc skierowałem się do biura miejscowego szeryfa. Nauczony przykrym doświadczeniem (kilka godzin wcześniej ktoś ukradł mi Płotkę) przywiązałem konia do słupka. Akurat padał deszcz, więc cierpliwie poczekałem, aż zmyje błoto z mojej kurtki, a następnie pewnym krokiem wszedłem do środka. „Pan łowca nagród?” – usłyszałem, a że kulturalny ze mnie człek, odpowiedziałem twierdząco. W sumie nie interesowały mnie kolejne komentarze tego leniwego sukinsyna, więc zbliżyłem się do tablicy ogłoszeń.
Miałem szczęście, wisiał na niej list gończy. Zerwałem go i szybko przestudiowałem świstek. Sprawa wydawała się prosta – poszukiwano jakiegoś szemranego typa, 40 dolarów za fatygę, co w zupełności wystarczyłoby na uzupełnienie amunicji u rusznikarza. Jedyny problem polegał na tym, że delikwent musiał być dostarczony żywy, a ja nie lubię takich zleceń. Zawsze coś pójdzie nie tak – lepiej zabić i po krzyku. Wychodząc, usłyszałem, że zbieg widziany był w pobliżu starej kopalni w Big Valley. Obejdzie się bez studiowania mapy. Wiedziałem, gdzie to jest.
Droga do celu przebiegła bez zakłóceń, nie licząc incydentu z jakimś wsiurem, który zwrócił moją uwagę krzykiem. Chłop zboczył ze szlaku i wlazł w sidła na niedźwiedzia. Wokół nie było żywej duszy, więc mógłbym go odstrzelić i zakończyć jego cierpienia. Zdecydowałem jednak inaczej. Najpierw uwolniłem jego mocno pokiereszowaną nogę z pułapki, a potem – by zmniejszyć ból – poczęstowałem go łykiem whiskey. Zastanawiałem się, czy poprosi o podwózkę, jak ta kobieta dzień wcześniej, której szkapa zdechła na drodze, ale więcej życzeń nie było. Pożegnałem się zatem i pojechałem dalej.
Kopalnia była od dawna nieczynna, w środku dogasało ognisko. Dotknąłem stojącego obok czajnika – ciepły. Już miałem skierować się w spowity mrokiem tunel, gdy usłyszałem dobiegający zza pleców głos. Zbieg czekał u wejścia i zagradzał mi jedyną drogę ucieczki. Po krótkiej wymianie zdań byłem już pewny, że pokojowo to spotkanie się nie zakończy. Mój przeciwnik sięgnął po rewolwer, więc ja też szybko chwyciłem swój, celnym strzałem wytrącając mu broń z ręki. Mężczyzna przewrócił się. Wyciągnąłem lasso i spętałem delikwenta, po czym położyłem go na zadzie Płotki. Mógłbym jeszcze sprawdzić, co kryło się w kopalni, ale zrezygnowałem. Zlecenie było ważniejsze.
Czytasz teraz wstęp, pokazujący jak gra się w RDR2. Właściwa recenzja zaczyna się na stronie drugiej.
Od Strawberry dzieliło mnie zaledwie kilka minut jazdy, jednak na brak atrakcji nie mogłem narzekać. Podróż umilał sam zbieg, który próbował mnie podjudzić, więc dwukrotnie uciszałem go pieścią. Po drodze minąłem dyliżans i kilku jeźdźców. Jednego z nich mojemu więźniowi udało się przekonać, że to on jest ofiarą i trzeba go ratować. Pech to pech. Wyciągnąłem broń i strzeliłem w głowę ścigającego mnie śmiałka. Dobrze, że nie było świadków, bo raczej nikogo nie przekonałbym, że to w obronie własnej. Dla postronnych obywateli nie miało znaczenia, że jestem łowcą nagród. Gwiazdy szeryfa na klacie nie nosiłem, więc równie dobrze mogłem być bandytą, który porwał bogu ducha winnego człowieka.
Po tym zabójstwie zbieg już się nie odzywał. Zatrzymałem się przed więzieniem, ściągnąłem mężczyznę z konia i wpakowałem go do celi. Szeryf wręczył mi odliczoną kwotę i poinformował, że więcej listów gończych nie będzie, bo miejscowi mają problem z takimi typami jak ja, którzy budzą w nich równie duże przerażenie co poszukiwani mordercy. Przyjąłem to do wiadomości i zastanowiłem się przez chwilę. W sumie nie będzie mnie w okolicy przez jakiś czas, a ten wąsaty bubek irytował mnie niemiłosiernie. Sięgnąłem po karabin i po celnym strzale w głowę spokojnie wyszedłem na zewnątrz.
Przedmioty i broń kupujemy za pośrednictwem bardzo ładnych katalogów, które nawiązują do prawdziwych wydawnictw tego typu, popularnych w USA pod koniec XIX wieku.
W okolicy podniósł się niesamowity raban, z niektórych chat wybiegli ludzie z dubeltówkami. Wsiadłem na konia i galopem skierowałem się główną drogą do granic miasteczka, nie dając tubylcom szans na oddanie przypadkowego strzału. Mijając sklep rusznikarza, przypomniałem sobie, że w sumie to chciałem tylko kupić amunicję. No cóż, zrobię to w Valentine. Wychodząc z biura, zapomniałem naciągnąć chustę na nos, więc nie miałem złudzeń, że nie zostanę rozpoznany. W Strawberry pojawi się wkrótce nowy szeryf, a wraz z nim nowy list gończy, tym razem za mną. Cel osiągnięty.