Recenzja Black Ops 7. Największy kryzys tożsamości w historii Call of Duty
Patrząc na Call of Duty: Black Ops 7 jako na całość, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z produktem, który jest ofiarą taśmowego procesu produkcji. Ostateczny werdykt zależy jednak w ogromnej mierze od tego, jakim typem gracza jesteście.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Call of Duty już dawno przestało być zwykłą serią gier wideo – stało się przemysłowym standardem, produktem dostarczanym na rynek co roku z regularnością fabrycznego taśmociągu, niezależnie od panujących nastrojów czy faktycznej gotowości materiału. Jednak w przypadku Black Ops 7 ta maszyna wydała zgrzyt, którego nie da się zagłuszyć nawet najgłośniejszą kampanią marketingową. Od premiery całkiem nieźle przyjętej „szóstki” minął zaledwie rok. W branży gier AAA to mgnienie oka, czas wystarczający co najwyżej na stworzenie solidnego pakietu map, a nie pełnoprawnej kontynuacji, która ma zrewolucjonizować nasze podejście do wirtualnego pola walki – a mimo wszystko studio Treyarch stanęło przed takim właśnie zadaniem.
I to pośpiech jest tutaj cichym, ale wszechobecnym antybohaterem, który sabotuje ten projekt na każdym kroku. Uruchamiając Black Ops 7, nie czułem żadnej ekscytacji towarzyszącej otwieraniu nowego rozdziału militarnej sagi. To produkcja, która cierpi na największy w tej serii kryzys tożsamości, starając się jednocześnie zadowolić weteranów i przyciągnąć pokolenie wychowane na dynamicznych hero shooterach. Gra próbuje być wszystkim naraz – nostalgicznym powrotem do przeszłości z mapami z Black Ops 2, futurystycznym placem zabaw z mechaniką wall-jumpingu żywcem wyjętą z Apex Legends, a w kampanii – dziwacznym miksem thrillera psychologicznego z tanim science fiction.

Black Ops 7 nie należy do najbardziej udanych odsłon serii.Call of Duty: Black Ops 7, Activision Blizzard, 2025.
Efekt tego gatunkowego „Frankensteina” jest taki, że zamiast spójnej wizji artystycznej otrzymujemy zbiór mechanik i pomysłów, które często wzajemnie się wykluczają. Gdybyśmy mieli do czynienia z dużym dodatkiem czy sezonową aktualizacją, można by na te eksperymenty przymknąć oko. Problem w tym, że wydawca postawił na cenę 350 złotych, sugerując produkt klasy premium. Tymczasem rzeczywistość weryfikuje tę obietnicę brutalnie – Black Ops 7 to w wielu miejscach techniczna i koncepcyjna wydmuszka, która padła ofiarą korporacyjnej zachłanności i kalendarza wydawniczego, który stał się ważniejszy od jakości końcowego produktu.
Kampania dla „pojedynczego” gracza
Gdyby ktoś pokazał mi fragmenty tegorocznej kampanii, zasłaniając tytuł gry, w życiu nie zgadłbym, że mam do czynienia z serią Black Ops. I żebyśmy mieli jasność – ta podseria Call of Duty nigdy nie bała się eksperymentów, jednak w „siódemce” twórcy postanowili docisnąć pedał gazu do dechy, przebijając barierę, za którą kończy się intrygujący thriller, a zaczyna generyczne SF.
O czym jest kampania w Black Ops 7?
Akcja gry toczy się w 2035 roku, 10 lat po wydarzeniach z Black Ops 2, i stanowi bezpośrednią kontynuację historii Davida Masona. Protagonista dowodzi elitarnym zespołem JSOC, badającym działalność potężnej korporacji technologicznej Gildia oraz tajemniczy powrót terrorysty Raula Menendeza, który rzekomo zginął dekadę wcześniej.
Tym razem seria mocno skręca w stronę psychologicznego horroru i SF. Kluczowym elementem fabuły jest broń biochemiczna o nazwie „Kołyska”, która wywołuje u żołnierzy realistyczne halucynacje. To właśnie przez nią bohaterowie muszą mierzyć się nie tylko z wrogimi najemnikami, ale także z wizjami własnych traum, gigantycznymi potworami i surrealistycznymi zmianami otoczenia, co tłumaczy dziwaczne, niemilitarne sekwencje w grze.
Fabularnie ma to swoje uzasadnienie – nasi bohaterowie zmagają się z halucynacjami, co logicznie tłumaczy, dlaczego na ekranie nagle walczymy z gigantycznym bossem, a otoczenie łamie prawa fizyki. Wyrwane z kontekstu sceny, które krążą po sieci i są obiektem drwin, w samej grze bronią się narracyjną spójnością. Problem leży jednak w nastrojach społeczności. Gracze są zmęczeni udziwnieniami, bo dzisiejszy rynek pragnie powrotu do korzeni, do brudnej roboty, munduru i karabinu, a nie walki z urojonymi potworami w scenerii rodem z Dooma. Nieważne, jak sensownie scenarzyści by tego nie wytłumaczyli, wizerunkowo, przy obecnym nastawieniu graczy, pójście w tak mocne SF jest po prostu strzałem w kolano. Dostajemy produkt, który próbuje być wszystkim, tylko nie tym, czego fani aktualnie oczekują.
Jeszcze gorzej wypada struktura rozgrywki, która została drastycznie przemodelowana z myślą o kooperacji. To tu pojawia się największy zgrzyt. Teoretycznie możemy grać solo – nikt nie zmusza nas do dobierania sobie sojuszników. Tyle że gra wcale nie zamierza nam tego ułatwić. Poziom trudności kompletnie nie skaluje się do liczby graczy. Samotne podejście staje się więc drogą przez mękę, podczas której zalewają nas fale wrogów zaprojektowane na ogień czterech karabinów. Z drugiej strony, gdy zaprosimy do gry znajomych (lub dobierzemy losowych graczy z sieci, bo botów tu nie uświadczymy), wyzwanie wyparowuje. Bossowie, którzy solo są gąbkami na pociski, w grupie znikają w mgnieniu oka, a taktyka ustępuje miejsca bezmyślnemu chaosowi. Narracyjnie gra sugeruje siłę superdrużyny, ale mechanicznie albo karze za bycie samotnym wilkiem, albo trywializuje rozgrywkę w grupie.
Projekt misji to z kolei definicja braku konsekwencji i problemów z tempem. Gra nieustannie przerzuca nas między dwiema skrajnościami. Z jednej strony mamy klasyczne, liniowe etapy, w których przemy korytarzem przed siebie, by na końcu zabić bossa – proste, ale skuteczne i filmowe. Z drugiej twórcy na siłę wepchnęli do gry misje w otwartym świecie. I jest to element, którego obecności nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć. Te sekwencje polegają na bezmyślnym lataniu (często dosłownie) między kolejnymi znacznikami celów na mapie. Nie ma tu ani grama kreatywności, ani ciekawego projektu lokacji. Otwarta struktura w tym wydaniu nie daje wolności, a jedynie psuje tempo, rozwadniając akcję nudnymi przelotami z punktu A do punktu B. Jeśli celem był angażujący co-op, znacznie lepiej sprawdziłaby się tylko seria precyzyjnie wyreżyserowanych, filmowych misji, które trzymałyby graczy w napięciu od początku do końca, zamiast kazać im się co jakiś czas błąkać po pustej i nudnej mapie.
Ile jest tutaj grania?
Kampania w Black Ops 7 jest nie tylko strukturalnie chaotyczna, ale też przeraźliwie krótka. Napisy końcowe zobaczycie już po około 4–5 godzinach. Co więcej, przez brak skalowania czas ten może się jeszcze skrócić, jeśli gracie w pełnym składzie, zmieniając „epicką przygodę” w jeden krótki wieczór speedrunowania misji.
Pośpiech produkcyjny odbija się również na samej mechanice rozgrywki i zarządzaniu ekwipunkiem. Zamiast pozwolić graczowi znaleźć ulubioną broń, przywiązać się do niej i masterować jej obsługę, gra traktuje arsenał jak jednorazowe chusteczki. Co misję – a czasem nawet i częściej – jesteśmy zmuszani do zmiany oręża i umiejętności. Mapy zasypane są skrzyniami z losowym lootem, broni jest wszędzie pełno, przez co kompletnie nie czujemy wagi posiadanego sprzętu. Do tego dochodzi rażący recykling. Wprawne oko (i ucho) wyłapie modele, animacje czy dźwięki ulepszania oręża żywcem wyjęte z poprzednich odsłon cyklu. To nie jest hołd dla serii, to zwykłe łatanie dziur budżetowych i czasowych gotowymi już assetami.

Otwarta i pusta mapa w kampanii to spore nieporozumienie.Call of Duty: Black Ops 7, Activision Blizzard, 2025.
To jeszcze nie koniec
Czy w tym chaosie jest jakikolwiek pozytyw? Tak – system progresji. Twórcy wpadli na ciekawy w swojej prostocie pomysł: broń, której używamy w kampanii, zdobywa punkty doświadczenia przenoszone bezpośrednio do trybu multiplayer. To świetny ukłon w stronę graczy, którzy chcą odblokować celowniki i magazynki w nieco spokojniejszym środowisku, zanim rzucą się w wir sieciowych potyczek. Szanuję ten patent, bo realnie łączy tryby, które dotąd żyły obok siebie, w separacji, jednak wymaga on bycia cały czas online.
Niestety, ten dobry pomysł prowadzi do endgame’u, który mimo wszystko jest rozczarowaniem. Po zakończeniu fabuły odblokowujemy tryb w stylu extraction shootera. Trafiamy na otwartą mapę, zaliczamy generyczne aktywności, zbieramy łupy i ewakuujemy się, by wbijać poziomy konta i ulepszać arsenał. Brzmi jak „Tarkov” w wersji lite? Niestety, tylko na papierze. W praktyce moduł ten pozbawiony jest stawki i napięcia, które definiują ów gatunek. Aktywności są tylko pretekstem do postrzelania do gąbek na pociski, a pętla rozgrywki nudzi się błyskawicznie. Brakuje tu ryzyka utraty cennego sprzętu czy satysfakcji z udanej akcji. To po prostu kolejna lista odhaczalnych zadań, która ma sztucznie wydłużyć czas spędzony w grze. Trudno znaleźć motywację, by wracać do tego trybu, gdy obok czeka pełnoprawny multiplayer, w którym na dodatek pozbyto się SBMM.

Po przejściu kampanii możemy sprawdzić się w ramach dodatkowego trybu extracion shooter.Call of Duty: Black Ops 7, Activision Blizzard, 2025.
Kwestie techniczne
Podczas kilkunastu godzin zabawy w ramach kampanii oraz trybów multiplayer i zombie nie natrafiłem na żadne problemy z grą. Całość działała płynnie i stabilnie. Nie wpadły mi w oko również żadne błędy związane z tłumaczeniem gry na język polski.
To mógł być update
Jeśli kampania była bolesnym zderzeniem z brakiem czasu i pomysłu, tak multiplayer jest momentem, w którym Black Ops 7 w końcu łapie oddech – choć robi to w sposób, który podzieli społeczność na dwa przeciwne obozy. To tutaj gra odsłania swoje drugie, niezwykle dynamiczne oblicze, które złośliwi nazwą „zoomer shooterem”, a fani Titanfalla czy Apex Legends przywitają z otwartymi ramionami. System poruszania się, już w „szóstce” bardzo płynny, tutaj został podkręcony do granic absurdu. Dodanie mechaniki wall-jumpingu, czyli odbijania się od ścian w pełnym biegu, zmienia geometrię starć. Wymiana ognia przestała być kwestią tego, kto pierwszy wyceluje, a stała się tańcem, w którym wertykalność i nieprzewidywalny ruch są ważniejsze od celności statycznej. Mnie, jako fana szybkich strzelanek, ta zmiana kupiła. Strzela się tu wybornie, a dynamika meczów jest wciągająca. Jednak rozumiem tradycjonalistów, dla których Call of Duty to wciąż twarde stąpanie po ziemi – dla nich ten cyrkowy styl może być barierą nie do przeskoczenia i nic nie wskazuje na to, żeby w przyszłości miało się to mocno zmienić.

Multiplayer to w zasadzie update do Black Opsa 6.Call of Duty: Black Ops 7, Activision Blizzard, 2025.
Największa rewolucja odbyła się jednak pod maską – w kodzie sieciowym. Twórcy zdecydowali się na ruch, o który „prosi”, streamerzy i weterani błagali od lat – usunięcie rygorystycznego SBMM (Skill Based Matchmaking) ze standardowych playlist. To decyzja bezprecedensowa w erze nowoczesnych strzelanek. Z jednej strony – w końcu czuć luz. Możemy wejść na serwer z eksperymentalnym, nieoptymalnym zestawem pukawek i nie zostać natychmiast zniszczonym przez klony tych samych metabroni. Mecze są bardziej różnorodne, a lobby nie rozpadają się po każdej rundzie, by system mógł nas przetasować. Z drugiej strony – brak SBMM to powrót do „dzikiego zachodu”. Jeśli jesteś słabszym lub niedzielnym graczem, przygotuj się na bycie mięsem armatnim. Trafienie na jednego wymiatacza, który kończy mecz z niesamowitymi statystykami, jest tu na porządku dziennym. Na szczęście twórcy zachowali się fair, zostawiając furtkę – tryb z włączonym klasycznym matchmakingiem jest dostępny jako dodatkowa opcja.
Mapy to z kolei bezpieczne odwołanie się do nostalgii. Powrót klasyki z Black Ops 2 to pewniak, który zawsze działa, choć jej obecność jeszcze bardziej uwypukla fakt, że spora część tej gry to recykling. Nowe areny są poprawne, choć momentami zbyt ciasne i chaotyczne przy obecnym tempie poruszania się. Nie wyróżniają się też niczym szczególnym. I tu w tym wszystkim pojawia się główny zgrzyt – całość, mimo że grywalna i satysfakcjonująca, sprawia wrażenie wielkiego patcha do Black Ops 6. Czy zestaw nowych mechanik ruchu i garść odświeżonych map oraz nowych broni uzasadnia wydanie 350 złotych? Moim zdaniem – absolutnie nie.
Tryb zombie najbardziej „żywy”
Natomiast jeśli chodzi o tryb zombie, to podczas gdy Black Ops 6 stawiało na przystępność i mniejszą skalę, „siódemka” serwuje coś większego. Zapomnijcie o dwóch mniejszych mapach na start. Dostajemy jedną, ale za to gigantyczną. Nie jest to pusty otwarty świat znany z modułu Zombies z MW3, tylko drobiazgowo zaprojektowana, wielopoziomowa strefa o skomplikowanej strukturze. Skala jest tak duża, że po raz pierwszy w historii trybu wprowadzono pojazd – ciężarówkę. I jest to jednocześnie konieczne narzędzie do przemieszczania się między sektorami, jak i kosiarka na hordy, która zmienia flow rozgrywki w późniejszych etapach.

Tym razem fani trybu Zombie mogą być zadowoleni.Call of Duty: Black Ops 7, Activision Blizzard, 2025.
Klimat to kolejna warta odnotowania zmiana. Zamiast tajnych laboratoriów i baz wojskowych mamy tu mocniejsze dark fantasy. To odświeżające odejście od schematu, które idealnie współgra z nowym poziomem trudności. Bo BO7 nie bierze jeńców. Wprowadzenie poziomu trudności „Klątwa” to ukłon w stronę tych, dla których runda 50. to dopiero rozgrzewka. Brak odradzania się w trakcie rundy, agresywniejsi zombie i unikalne nagrody sprawiają, że jest to plac zabaw dla prawdziwych hardkorowców. A jakby tego było mało, na deser dostajemy pełnoprawne Dead Ops Arcade 4, co jest wisienką na tym zgniłym torcie. Pytanie tylko, czy ten jeden lepszy tryb jest wart ceny całej gry?
Podsumowanie
Druga opinia
Ocenia Dariusz „DM” Matusiak

Patrząc na ekrany z rozgrywką Battlefielda 6 i Black Ops 7, można odnieść wrażenie, że premiery tych gier dzieli cała generacja sprzętowa, a nie raptem miesiąc. Ale nowe Call of Duty wypada słabiej również w porównaniu z Black Ops 6, Cold War, o restarcie Modern Warfare z 2019 nie wspominając. Z jednej strony to wina powrotu do futurystycznych klimatów przy absolutnie najmniejszym wysiłku, bez żadnej kreatywności, przez co wszystko w grze wygląda nijako i generycznie: od nudnych, sterylnych lokacji po podobne do siebie bronie.
No i jest jeszcze nieszczęsna kampania fabularna, o której powiedziano chyba już wszystko i w której memiczny boss Michaela Rookera to najmniejszy problem. Tu szwankuje fabuła, narracja, dialogi, bohaterowie – zarówno ci dobrzy, jak i ci źli – struktura misji, dziwne pomysły ze strzelaniem do pająków i komarów oraz wiele pomniejszych elementów... Wyszło jeszcze gorzej niż sklecony z niedoszłego DLC finał w Modern Warfare 3. Więcej tu nawiązań do Destiny niż serii Black Ops, bo oprócz bossa w stylu Oryxa i przeciwników będących gąbkami na pociski jest jeszcze otwarta mapa do niekończących się wyzwań PvE i parę identycznych do bólu perków, jak z klas w Destiny.
Multi zapewne zadowoli fanów ultradynamicznej rozgrywki, która stała się jeszcze szybsza i płynniejsza dzięki bieganiu po ścianach i spełnieniu próśb o usunięcie SBMM na rzecz dobierania wg pinga. Dla nowicjuszy i słabszych graczy to akurat gorsza wiadomość. Mnie odrzuciły nudne, sterylne mapy i jakiś taki słabszy gunplay, chociażby przez gorsze udźwiękowienie w porównaniu z Modern Warfare. Jedynie tryb zombie trzyma fason i zachowuje swój specyficzny klimat. Black Ops 7 ratuje fakt, że jest to naprawdę pokaźny pakiet zawartości i nawet przy ogólnym marudzeniu można znaleźć dla siebie coś, co sprawi frajdę. W moim odczuciu to jednak najsłabsza odsłona po 2019 roku, słabsza niż MW3, które oceniłem na 6/10, więc w tym przypadku najwyższa ocena, jaką mogę dać, to 5,5.
Patrząc na Call of Duty: Black Ops 7 jako całość, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z produktem, który jest podręcznikową ofiarą zachłanności wydawcy. To gra, która nie powstała z artystycznej potrzeby opowiedzenia nowej historii czy rewolucji w mechanice, ale z konieczności wypełnienia rubryki w fiskalnym kalendarzu wydawcy. Fakt, że premiera nastąpiła zaledwie rok po niezłym Black Ops 6, odcisnął na tej produkcji bolesne piętno. Widać to w recyklingu assetów, w chaotycznej strukturze kampanii i w ogólnym poczuciu, że gramy w coś, co przy odrobinie uczciwości powinno zostać nazwane samodzielnym dodatkiem, a nie pełnoprawną kontynuacją wycenioną na 350 złotych.
Ostateczny werdykt zależy w ogromnej mierze od tego, jakim typem gracza jesteście, bo Black Ops 7 to gra o trzech kompletnie różnych twarzach.
Jeśli kupujecie Call of Duty dla kampanii – odradzam. To eksperyment, który spektakularnie nie wypalił. Próba połączenia psychodelicznego science fiction z wymuszonym co-opem i strukturą pseudootwartego świata zaowocowała jednym z najsłabszych i najkrótszych trybów fabularnych w historii marki. To 5 godzin chaosu, o którym zapomnicie chwilę po ukończeniu.
Jeśli jesteście fanami multiplayera, sprawa jest bardziej skomplikowana. Dostajecie produkt solidny, ale specyficzny i niewiele różniący się od zeszłorocznego Black Ops 6. Usunięcie SBMM to ruch odważny, który przywraca radość z „luźnego grania”, a mechanika wall-jumpingu nadaje starciom niesamowitą dynamikę. Jednak tradycjonaliści szukający militarnego klimatu poczują się tu jak na dyskotece w Apex Legends. Mimo wszystko to u podstaw dobry shooter, ale bardzo wtórny względem zeszłorocznej odsłony.
Tryb zombie to jedyny element tego pakietu, który usprawiedliwia istnienie tej gry. Skala mapy, klimat dark fantasy i powrót do hardkorowych zasad to list miłosny do weteranów. Widać, że to tutaj spożytkowano cały czas i kreatywność deweloperów, którzy nie musieli szyć na szybko z gotowych kawałków materiału.
Czy warto wydać na to 350 złotych? Moim zdaniem – nie bardzo. Może wtedy, gdy jesteście fanatykami modułu zombie i spędzicie tam setki godzin, albo jeśli brak SBMM w multi jest dla Was „gamechangerem”. W każdym innym scenariuszu – odpuśćcie. Black Ops 7 to bolesny dowód na to, że żadne studio nie jest w stanie przeskoczyć ograniczeń czasu. Wydawca ponosi teraz konsekwencje swojej zachłanności, serwując danie, które jest smaczne tylko w jednej trzeciej, a kosztuje jak pełny posiłek w restauracji z gwiazdką Michelin.
- rozbudowany i klimatyczny tryb zombie;
- usunięcie wymuszonego SBMM z multi (z opcją włączenia);
- satysfakcjonujący, bardzo dynamiczny model strzelania i poruszania się (dla wielu to będzie jednak minus);
- wspólna progresja broni między wszystkimi trybami.
- kampania to nieporozumienie – krótka, chaotyczna i zepsuta przez co-op;
- widoczny recykling assetów;
- nudny i pozbawiony stawki endgame;
- oprawa wizualna z bliska potrafiąca wyglądać gorzej niż w odsłonach cyklu z poprzednich lat;
- cena absurdalnie nieadekwatna do nowości względem Black Ops 6.
GRYOnline
Gracze
Steam
OpenCritic
0
Call of Duty: Black Ops 7
Black Ops 7 to bolesny dowód na to, że nawet najzdolniejsze studio nie jest w stanie przeskoczyć ograniczeń czasu. Jeśli brak SBMM w multi nie jest dla Was „gamechangerem” lub nie jesteście fanatykami trybu zombie - odpuśćcie.
