Harry Potter i Insygnia Śmierci – część 1 - recenzja gry
Testujemy pierwszą odsłonę ostatniego epizodu sagi o przygodach słynnego czarodzieja z Hogwartu. Odkryj, ile magii jest w nowym Potterze.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Harry Potter od ponad dekady bawi zarówno młodych, jak i tych starszych amatorów niezobowiązującej rozrywki. Książki i filmy z jego nazwiskiem w tytule generują miliardowe zyski, jednocześnie dostarczając frajdy fanom na całym świecie. Kult magii i Hogwartu urósł do tak niebotycznych rozmiarów, że co sprytniejsi przedsiębiorcy postanowili się na nim dorobić, serwując licencjonowane suplementy wątpliwej jakości. Niestety, w zalewie tandetnych zabawek i tanich gadżetów już od wielu lat swoje miejsce mają gry. Najnowsza odsłona znanej serii, zatytułowana Harry Potter i Insygnia Śmierci – część 1, nie przysłuży się raczej polepszeniu sytuacji, zajmując zaszczytne miejsce wśród najgorszych dzieł o nastoletnim czarodzieju.
Podobnie jak niemal wszystkie poprzednie gry z tego cyklu również Insygnia Śmierci – część 1 bazują na obrazie kinowym o tym samym tytule. Pociąga to za sobą szereg oczywistych konsekwencji. Zarówno wygląd głównych bohaterów, jak i odwiedzanych lokacji wzorowany jest na ich odpowiednikach z filmu. Nie inaczej potraktowano fabułę (choć o tym przekonamy się dopiero po wyjściu z seansu). W konsekwencji otrzymujemy jego klon, zaadaptowany do growych realiów. Byłaby to wspaniała alternatywa dla osób przedkładających rozrywkę w zaciszu domowym nad zatłoczone multipleksy, gdyby nie niski poziom wykonania gry.

Gra jest prostym portem z konsol, co można zauważyć już podczas próby dostosowania ustawień graficznych do mocy naszego komputera. Otwierając odpowiednią zakładkę w opcjach, mamy możliwość wpłynięcia wyłącznie na rozdzielczość i ogólną jakość efektów wizualnych. Zostaliśmy zatem pozbawieni szansy oglądania grafiki na bardziej szczegółowym poziomie. Można to jednak wyjaśnić, poniekąd usprawiedliwiając twórców – gra jest tak technologicznie zacofana, że nieszczególnie jest sens dostrajania czegokolwiek.
Oprawa wizualna już przy pierwszym kontakcie z gra sprawia wrażenie uwstecznionej w stosunku do współczesnych produkcji. Momentami miałem wrażenie, jakbym grał w tytuł z początku ubiegłej dekady. Nawet późniejsze gry na PlayStation 2 czy pierwszego Xboksa wyglądały znacznie lepiej. Ilość elementów otoczenia, poziom detali, tekstury, oświetlenie czy dodatkowe efekty – wszystkie prezentuje równie niski poziom. Stosując nomenklaturę szkolną, za grafikę nowy Potter otrzymuje w pełni zasłużoną jedynkę, z drobnym plusem za modele postaci. Te wypadają przeciętnie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę twarze bohaterów – z łatwością można rozpoznać grających ich aktorów. Niestety, zarówno liczba dostępnych modeli (przeciwnicy to armia klonów), jak i ich animacje wołają o pomstę do nieba.
Podczas rozgrywki przez większość czasu ruchy zarówno Harry’ego, jak i pozostałych postaci nie zachwycają. Wielu gestów zwyczajnie brakuje – jak chociażby podnoszenia przedmiotów czy otwierania walizek – a te, które obserwujemy na ekranie, są niedopracowane. Wszyscy w ten sam sposób poruszają ciałem, rzucają zaklęcia czy padają na ziemię pod wpływem wybuchu.

Harry Potter i Insygnia Śmierci – część 1
Harry Potter and the Deathly Hallows Part 1
Data wydania: 16 listopada 2010
GRYOnline
Gracze
Wybuchy, pomimo że nie jest to gra wojenna, towarzyszą nam nader często. Szkoda tylko, że złości. Głównym założeniem twórców było uczynienie z gry shootera w perspektywie trzeciej osoby. Biorąc pod uwagę, jak mocno wtórne były poprzednie odsłony gry, należy ten plan pochwalić. Odpowiednie oskryptowanie rozgrywki w połączeniu z magicznymi zdolnościami postaci mogłoby zaowocować wciągającą i wartką akcją. Rzeczywistość wygląda jednak zgoła inaczej. Od samego początku kilkugodzinnej przygody aż po napisy końcowe wykonujemy dokładnie tę samą czynność: strzelamy, strzelamy i jeszcze raz strzelamy.
Tak wiem, w Call of Duty robimy dokładnie to samo, a mimo to bawimy się świetnie. Problem nowego Harry’ego Pottera polega jednak na tym, że pozbawieni jesteśmy jakichkolwiek urozmaiceń. Wszystkie nowości, które pojawiają się w trakcie zabawy, są w większości przypadków próbą oszukania gracza. Za zabicie każdego przeciwnika otrzymujemy podnoszące nasz poziom punkty doświadczenia. W miarę kontynuowania rozgrywki, zarówno zdrowie, jak i siła zaklęć wzmacniają się. Tyle w teorii. W praktyce jest to pusty mechanizm bez zaplecza, na który nie mamy żadnego wpływu. Dochodzi nawet do absurdów, kiedy walcząc pod koniec zmagań z identycznym przeciwnikiem co na początku, musimy poświęcić mu więcej czasu i energii, jednocześnie uważając, by szybko nie zginąć. Gra jawnie oszukuje, sztucznie podnosząc poziom trudności i robi to w najgorszy z możliwych sposobów – odsłaniając płytkość rozwoju bohatera. Gdy kolejny raz ujrzałem napis: „Twoje zaklęcia zwiększyły swą moc”, miałem ochotę z miejsca wyrzucić zarówno ów produkt, jak i cały komputer przez okno.

Przyjemną zabawę uniemożliwia również niewygodny system osłon. Choć podczas pierwszych chwil z grą cieszymy się z jego obecności, szybko odkrywamy słabe strony jego funkcjonowania. Gdy jesteśmy „przyklejeni” do barier, możliwość skutecznego atakowania spada do poziomu bliskiego zeru. Ślamazarne przemieszczanie się, zacinanie w trakcie zmian kierunków i brak możliwości przerzucania źródła ataku z prawej strony na lewą sprawiają, że szybko rezygnujemy z dobrodziejstwa chowania się za zasłonami.
Gra oferuje jednak jeszcze jedną formę ataku z ukrycia – pelerynę niewidkę. Wszyscy zaznajomieni z uniwersum Harry’ego Pottera dobrze wiedzą, że za sprawą tego przedmiotu można stać się niewidzialnym. W grze, poza specjalnie przygotowanymi poziomami, gdzie jej użycie jest konieczne do ich ukończenia, zastosowanie peleryny jest opcjonalne. W małym zakresie wpływa to na urozmaicenie rozgrywki, o ile wcześniej zaakceptujemy towarzyszące jej działaniu niedociągnięcia. Gdy jesteśmy pod peleryną, widok z kamery zmienia się na FPP, a na obraz nałożony zostaje mało przyjemny filtr rozmywający widok. W dodatku, w trakcie przemieszczania się, będąc w stanie niewidzialności, mamy wrażenie, jakby wzrok naszego bohatera został przybliżony, co utrudnia omijanie przeszkód. Łatwo to zobrazować przy pomocy prostego polecenia: spróbujcie wyobrazić sobie poruszanie się w klasycznym shooterze, patrząc przez lornetkę tudzież lunetę broni – prawda, że mało wygodne?
Chcąc sprawić, by walka w grze była jeszcze bardziej emocjonująca, oddano do naszej dyspozycji kilka odmiennych ataków, do których dostęp otrzymujemy wraz z „rozwojem” postaci. Różnią się one od siebie działaniem, sposobem użycia oraz zastosowaniem. Podobnie jak w przypadku konwencjonalnej broni mamy coś na kształt karabinu maszynowego, snajperskiego czy wyrzutni rakiet. Jest również „gravity gun” (telekineza) i czar hipnotyzujący (na krótką chwilę czyniący wroga sojusznikiem). Problem polega jednak na tym, że większość z nich jest niewygodna w użyciu i przez to nieprzydatna. Podczas starć – szczególnie pod koniec gry – trzeba być niezwykle skutecznym, by uniknąć śmierci. Nie ma tam miejsca na eksperymenty i walkę z niedopracowanym sterowaniem. Przeciwnik występuje licznie i trzeba być sprawnym i szybkim, by przetrwać. Zastosowanie wspomnianego „gravity guna”, czyli zaklęcia o nazwie Wingardium Leviosa w praktyce jest niemożliwe. Nie dość, że możemy podnosić tylko wyselekcjonowane przedmioty, to w dodatku fizyka i detekcja kolizji kuleje. Przez większość czasu ograniczamy się zatem do kilku czarów, przeważnie dostępnych już od pierwszych poziomów.

Naiwny ten, kto myśli, że braki w mechanice prowadzenia walki zostaną nadrobione ciekawym projektem poziomów. Za wyjątkiem prologu, w którym pędzimy w przestworzach, prowadząc ostrzał przeciwko nadlatującym sprzymierzeńcom Sami Wiecie Kogo, cała reszta ogranicza się do nudnego przemierzania wąskich ścieżek z okazjonalnymi arenami i ciągłego strzelania. Niekiedy dochodzi do tak niedorzecznych sytuacji, jak podczas jednego z początkowych etapów. Nie dość, że nic go nie wyróżnia, to jeszcze jesteśmy zmuszeni pokonać go trzykrotnie (w różnym kierunku), za każdym razem wykonując dokładnie tą samą czynność – likwidując kolejne fale przeciwników.
Jedynym aspektem najnowszego Pottera wybijającym się na plus są liczne przerywniki filmowe. W przeciwieństwie do mało atrakcyjnej oprawy graficznej cut-scenki prezentują się estetycznie, choć – uwaga! – powstały na silniku gry. Korzystny wydźwięk dodatkowo potęguje polski dubbing, poziomem znacznie odstający od pozostałych elementów gry.
Jak powszechnie wiadomo, gry inspirowane filmami często prezentują niski poziom. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Harry Potter i Insygnia Śmierci – część 1 jest produkcją słabą i niedopracowaną. Nawet nadanie jej miana tytułu przeciętnego jest grubym nadużyciem. Twórcy wyraźnie nie starali się uczynić z niej czegoś lepszego, jak tylko dodatku do premiery filmowej i łatwego środka zarobku na nieświadomych konsumentach. Przedświąteczne szaleństwo, kiedy dużo łatwiej o nieprzemyślany zakup, to idealny czas na tego typu inicjatywy. Trzymam kciuki, by tym razem się nie udało.
Łukasz „Crash” Kendryna
PLUSY:
- próba odświeżenia znanej marki;
- scenki przerywnikowe (ich pozytywnie przeciętna jakość oraz spora ilość);
- polski dubbing.
MINUSY:
- nieudana próba odświeżenia znanej już marki;
- niemal wszystkie aspekty gry są niedopracowane;
- przestarzała oprawa graficzna;
- nuda i monotonia;
- błędy, błędy i jeszcze raz błędy.
2
Harry Potter i Insygnia Śmierci – część 1
Testujemy pierwszą odsłonę ostatniego epizodu sagi o przygodach słynnego czarodzieja z Hogwartu. Odkryj, ile magii jest w nowym Potterze.