Valve może zrobić to, czego nie potrafiło Sony i Microsoft - uratować konsole
Nowa wersja Steam Machine ma o wiele większe szanse na powodzenie niż jej poprzedniczka. Mocno liczę na sukces urządzenia Valve, gdyż wygrają na tym wszyscy gracze – a zwłaszcza ci trzymający się PlayStation.
- Smutny krajobraz kanapowego grania
- Jeszcze smutniejsze perspektywy na przyszłość
- Lord Gaben, zbawca konsolowców
- Nowa konsolowa wojna
Valve odsłoniło karty. Spośród trzech ujawnionych 12 listopada maszyn najwięcej emocji wzbudza Steam Machine – kolejna próba twórców Half-Life’a wyrwania sobie kawałka konsolowego tortu. Wprawdzie pierwsze podejście sprzed dekady zakończyło się porażką, ale wtedy i rynek wyglądał inaczej, i samo Valve nie dysponowało taką wiedzą jak dziś. Nowe Steam Machine ma szansę poradzić sobie lepiej niż jego pierwsza iteracja. Mocno na to liczę, gdyż sukces tego projektu jest w stanie realnie poprawić konsolowe status quo. A to jest coś, czego zdecydowanie potrzebujemy.

Smutny krajobraz kanapowego grania
Na co dzień opieram się negatywnym narracjom o tym że gaming się skończył, że kiedyś to było, a teraz to nie jest i gry robi się już wyłącznie dla pieniędzy, nie to co dawniej. Większość tego gadania to, za przeproszeniem, pierdzielenie starych zgredów, którym znudziło się już granie, ale nie potrafią sobie tego uświadomić, więc zamiast poszukać innego hobby albo poszerzyć horyzonty na nowe gatunki wolą krzyczeć na chmury i dawać pochłonąć się zakrzywionej percepcji nostalgii. Gaming zawsze miał swoje problemy, miał je te mityczne kiedyś, ma je dziś, ale koniec końców zarówno świetne, jak i beznadziejne gry zawsze wychodziły obok siebie i wychodzić będą nadal.
O ile jednak giereczkowo absolutnie się nie kończy, a histerie są w większości przesadzone, tak nie da się ukryć, że patrząc nie na cały obrazek, ale tylko na jego konsolowy wycinek, już różowo nie jest. Bieżąca, dziewiąta już generacja przyniosła sporo rozczarowań i niekorzystne zachwianie balansu sił, a perspektywy na przyszłość prezentują się nieciekawie.
Rozpoczęta w 2020 roku, od początku borykała się z problemami z dostawami sprzętu, co drastycznie rozciągnęło okres przejściowy między starym a nowym. Niedobór konsol opóźniał budowanie się bazy graczy, a to z kolei zniechęcało developerów do tworzenia przeznaczonych wyłącznie na nowe maszyny gier, wykorzystujących pełnię ich możliwości. W efekcie nawet dziś, pięć lat po symbolicznym początku „dziewiątej ery”, tytułów dostępnych wyłącznie na PS5 i XSX – a więc takich, które przynajmniej w teorii wykorzystują pełnię ich możliwości, nie musząc martwić się o skalowalność pod słabsze technologie – mamy zaskakująco mało. Ledwie kilkaset licząc nawet najmniejsze indyczki. Cała reszta równolegle dostępna jest także na starszym sprzęcie.

Nawet Sonic Racing CrossWorlds, choć zadebiutował raptem pod koniec września, otrzymał wersję na PS4.
W sytuacji, gdy warunki rynkowe zniechęcają zewnętrznych twórców do tworzenia gier wykorzystujących moc sprzętu, oczekuje się, że lukę tę wypełni sam dostawca. Tymczasem zarówno Sony, jak i Microsoft zawiodły. Sony pochopnym skupieniem większości swoich zasobów na tworzeniu sieciowych gier-usług, z którego wycofało się po katastrofie Concorda, zmarnowało kilka lat pracy swoich najlepszych studiów. Bluepoint Games, Bend Studio czy Naughty Dog zamiast dać nam hity pokazujące moc PS5, marnowały czas i energię na tworzenie takich gier, na których produkcji się nie znają, których mało kto w ogóle chciał, a które ostatecznie i tak nigdy nie zostaną wydane.
Microsoft z kolei już na początku generacji podjął decyzje, które odbiły mu się później czkawką. Xbox Series S jako budżetowa konsola miał sporo zalet, ale wiązał się też z jednym fundamentalnym problemem – wymuszał kompromisy techniczne nawet na tych twórcach, którzy chcieli ujarzmiać pełnię mocy nowych sprzętów, ograniczając powstawanie czegokolwiek, co mogłoby wywołać prawdziwy opad szczęki. „Zieloni” uparcie trzymali się też swojej strategii wydawania wszystkich swoich gier równocześnie na PC i konsolę, co odbierało posiadaczom pecetów jakikolwiek powód do zakupu Xboksa. No i co najgorsze – choć firma w końcu zaczęła wydawać sporo gier, to wiele z nich rozczarowywało albo było ledwie przyzwoite. Na każdego udanego Hellblade’a 2, Forzę Horizon 5 czy Indianę Jonesa przypadał jakiś Redfall czy Halo Infinite.
A co z Nintendo?
W tym tekście kompletnie pomijam Nintendo i mam ku temu prosty powód. „Czerwoni” zawsze kroczą swoją własną drogą i ani oni się niespecjalnie oglądają na to, co robią inni, ani w tym wypadku Valve, Microsoft czy Sony nie postrzegają Switcha 2 jako część tego samego segmentu, w którym znajduje się PS i Xbox. Oczywiście jest to spore uproszczenie, ale w kontekście tych rozważań uproszczenie bardzo użyteczne, pozwalające skupić się w pełni na kluczowej myśli, bez rozpraszaczy.

