Od kontynuacji świetnego anime Netflixa oczekuję jednego: Cyberpunk Edgerunners powinno być jak True Detective
Jakkolwiek wolę, gdy dana opowieść ma ciąg dalszy, tak cieszy mnie, że Cyberpunk: Edgerunners pójdzie drogą True Detective’a i w nowym sezonie przedstawi odrębną historię. Uniwersum Cyberpunka 2077 aż się prosi, by pokazać je z różnych perspektyw.
W przyrodzie jeszcze nie stwierdzono czegoś takiego jak nadmiar historii z uniwersum wykreowanego przez Mike’a Pondsmitha, a potem przerobionego przez CD Projekt RED na potrzeby tej-gry-z-Keanu-Reevesem. Mamy RPG 2020, jak i 2077, mamy komiksy, książki, Cyberpunka 2077 wraz z DLC i nadchodzącym sequelem. Na Netflixie możemy obejrzeć też pierwszy sezon Cyberpunka: Edgerunners i jest to kawał dobrego, intensywnego animca. Teraz, gdy zapowiedziano drugą część, jasne się stało, że otrzymamy nową historię „o zemście i odkupieniu”, jak zapowiadają twórcy.
Pójście w format antologiczny cholernie mnie cieszy. W przypadku gry domagałem się bezpośredniej kontynuacji losów V, ale jeśli chodzi o serial, odrębne, powiązane smaczkami opowieści – niczym w True Detectivie czy American Horror Story – mają ogromny sens i mogą sporo wnieść do tego uniwersum. Zresztą to już się dzieje – większość komiksów, książka – czy też nasze erpegowe przygody z grą papierową – to osobne historie zespolone mitologią świata i znanymi bohaterami.
Granie w film
O samym drugim sezonie Edgerunners wiemy raczej niewiele, na koniec trailera pokazano tylko kadr z zaciemnioną grupką postaci – to raczej nowe sylwetki, niekojarzące się z bohaterami poprzedniej serii. W centrum stoi młody, białowłosy – przynajmniej na obecnym szkicu – chłopak z jakimś urządzeniem optycznym, jeszcze nie wiemy, kim jest, ale możemy typować go na głównego bohatera. Nowego bohatera. Z nowymi przyjaciółmi, dramatami, wrogami i problemami do rozwiązania. Co pozostanie? Stare, dobre, upiorne i pogrążające człowieka Night City. Wielobarwne i mroczne jednocześnie. Oraz pewnie trochę smaczków i odniesień.
Gdy poprzednio o tym rozmawiałem, miałem rozpisane, co i jak mogłoby się w takim drugim „Cyberku” zadziać. Dalej uważam, że growa seria powinna opowiadać o jednej postaci chociażby ze względu na to, ile czasu inwestujemy w V – to nie jest kilkaset minut przeznaczonych na serial, tylko kilkadziesiąt godzin (a czasem i więcej), by wyłapać każdy możliwy skrawek zawartości, by wyczyścić mapę do zera. W połączeniu z poznawaniem fabuły sprawia to, że ogromnie zżywamy się z bohaterem i jego (naszym) spojrzeniem na świat. I chyba podskórnie ja oraz część graczy liczymy na to, że – niczym w serii Mass Effect – częścią nagrody będzie kontynuacja losów V.
Tak, wiem, w uniwersum Pondsmitha raczej nie znajdziemy zbyt wielu dobrych zakończeń, ale hej, porządne tragedie mają trzy akty, a w szerszej perspektywie CP 2077 można by uznać dopiero za akt pierwszy, zwłaszcza biorąc pod uwagę metanarrację (co łączy wybitnych ludzi podatnych na większą liczbę wszczepów?) i sporo niedopowiedzeń pozostawionych w grze.
Nowi bohaterowie, nowe możliwości
Tu cały na biało wchodzi serial. Owszem, też nam się wkręca, też pozostawia emocjonalny osad, wyciska łzy i przez tych kilka odcinków wciąga jak diabli – bo to bardzo dobrze napisany i zaanimowany kawał opowieści. Ale nawet jeśli rozstajemy się z bohaterami z ogromnym żalem – i tak wciąż mamy więcej przestrzeni oraz chęci na poznanie nowej historii, na oglądanie Night City z odmiennej, świeżej perspektywy.
Bo owszem, przywiązaliśmy się do Dawida, Rebecki i reszty ferajny, a Adam Smasher był straszny jak nigdy, ale tym razem to nie my wciskaliśmy guziczki na padzie czy literki na klawiaturze – byliśmy świadkami. Być może zaprzyjaźnionymi, ale jednak świadkami. Dlatego po otarciu łez i setnym wysłuchaniu Get Away możemy iść dalej.
To zaś otwiera przed twórcami z Trigger Studio cały ocean możliwości. Pewnie, muszą się trzymać pewnych reguł, prawideł, no i nie łamać ustanowionego przez Pondsmitha oraz „Redów” lore’u – tylko że w fikcyjnym świecie zawsze coś takiego obowiązuje, jeśli chcemy, żeby uniwersum działało. Nawet jazzmani, obok piekielnej techniki, muszą znać te same podstawy co wszyscy, i od nich zaczynać, by potem tworzyć swoje muzyczne cudowności. I tak samo wokół fundamentów Cyberpunka mogą improwizować scenarzyści i animatorzy Edgerunners.
True Detective 2077
By dochować wierności tytułowi, zawsze będą opowiadać o najemnikach, ludziach żyjących na krawędzi niebezpieczeństwa – i człowieczeństwa. Ale też zawsze mogą szukać nowych powodów, motywacji, emocji, tożsamości, z których budują bohaterów (to jednak są historie mocno oparte na sylwetkach postaci) – jak i całe zogniskowane wokół dramatis personae fabuły. Night City oferuje feerię barw i klimatów – pomiędzy drapaczami chmur i zaułkami można osadzić kolejnego transhumanistycznego akcyjniaka, szpiegowski thriller, mistyczno-technologiczną odyseję godną Ghost in the Shell, Akiry czy Matrixa (a nawet Dark City Proyasa), opowieść obyczajową, kryminał, komedię (czarną jak smoła, ale zawsze), rasowy cybernetyczny horror (aż się pewna sekwencja z Phantom Liberty przypomina) czy radosne wariactwo w stylu Guns Akimbo.
W związku z tym, że każda taka historia zajmuje tylko jeden sezon – za każdym razem autorzy mogą na nowo odkrywać świeży, twórczy podjar dający kopa na rozpęd. Nie muszą czekać przez pięć, sześć, siedem serii, by wdrożyć coś nietypowego, bo tutaj każda nietypowość to po prostu początek kolejnej eskapady ulicami Night City w towarzystwie kolejnej, dopiero poznanej ekipy.
Autorzy seriali antologicznych zyskują też pewien bufor bezpieczeństwa i luksus, o który trudno w długoterminowym ujęciu, przy „tasiemcach” stawiających na tę samą historię. Otóż nawet potencjalnie słabsze sezony nie grzebią serii jako takiej, bo potem otrzymujemy kolejne otwarcie, restart. I każdy taki sezon może przyciągnąć nieco odmiennego odbiorcę, nawet w ramach podobnej konwencji. A ten słaby albo po prostu nam nieodpowiadający możemy potem zwyczajnie pomijać i udawać, że nie istniał.
Spójrzmy na wspomnianego True Detective’a. To nieco nawiedzony i ciężki kryminał, ale uderzający w bardzo różne tony (acz zawsze znalazło się miejsce na choćby minimalne mrugnięcie okiem w stronę Króla w żółci). Legendarna seria pierwsza – oraz trzecia – to rasowy southern gothic, gdzie żar i wilgoć wylewają się z ekranu, by wciągnąć nas w intrygi na mokradłach, w lasach i małych miasteczkach USA. Sezon drugi zabierał nas do wielkiej, betonowej dżungli (w sumie podobny kontrast zaserwowano przy pierwszym i drugim Predatorze...), zaś czwarty bawił się klimatem śnieżnego odosobnienia.
Wentyl bezpieczeństwa
Każda, ale to każda odsłona znajdowała swoich zwolenników i przeciwników. Zdarzało mi się dyskutować z fanami serii drugiej, którą wielu krytyków przecież zmiażdżyło (sam znajdowałem w tych odcinkach pewną wartość), ceniłem sezon czwarty, mimo że część społeczności go wyklęła, poznałem też kilka opinii, które wdeptują w ziemię perypetie Rusta Cohle’a i Marty’ego Harta za ckliwe zakończenie. Ale to serial na tyle popularny, że po każdej krytyce może się podnieść i coś zmienić oraz spróbować od nowa – czy to z showrunnerem Nikiem Pizzolatto na pokładzie, czy bez niego.
I z tych samych profitów może korzystać Cyberpunk: Edgerunners. Antologiczna konstrukcja pozwoli się wyżyć twórcom, wybawić artystycznie i narracyjnie, poeksperymentować z bohaterami, którzy – jeśli nie będą pasować odbiorcom – znikną po jednym sezonie. Jeśli zaś ktoś przy tym potrzebuje ciągłości, to przecież nikt nie powstrzyma Trigger Studio przed tkaniem metanarracji i upychaniem tajemnic, które mogą zaprocentować i zostać zebrane w całość po kilku sezonach. Cyberpunk jako marka i franczyza raczej nigdzie się nie wybiera, najpewniej przez najbliższe lata będzie tylko rosnąć w szybszym lub wolniejszym tempie.
A postacie, które poznaliśmy wcześniej, też zawsze mogą jeszcze wrócić i dołożyć swoją cegiełkę do machinacji odkrywanych w tle. W końcu i Pizzolatto zaczął po latach przebąkiwać o tym, że Rust i Marty najprawdopodobniej nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Wiecie, gra nie jest skończona, dopóki nie jest skończona. A przynajmniej dopóki nie zobaczymy martwego bohatera. W Cyberpunku zaś – nawet to nie stanowi aż takiego ograniczenia.