Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

League of Legends Publicystyka

Publicystyka 2 marca 2021, 15:45

Jak przestałem się martwić i wróciłem do League of Legends

Zostawiliście League of Legends? Może nawet nigdy nie graliście i wierzycie, że jesteście bezpieczni, że to Was nie dotyczy. Moje słodkie, letnie dzieci. Jeśli gra Riot choć trochę Wam się spodobała, to znajdzie sposób, by wciągnąć Was głębiej.

Myślałem, że mam to już za sobą. Że już nie muszę bać się tego siadania na jedną rundkę po robocie i wstawania od kompa o drugiej w nocy. W rzeczywistości to nie Ty wybierasz, tylko Liga. Liga decyduje, kiedy odejdziesz. Czyli najpewniej nigdy. To jak uzależnienie od wódy czy hery. Możecie być czyści jak łza przez miesiące, ale jeśli mieliście z grą Riot Games dłuższy romans, to diabelstwo znajdzie sposób, by wciągnąć Was z powrotem, nawet gdy rozstaliście się w gniewie. Ma mnóstwo, naprawdę mnóstwo narzędzi, które sprawiają, że nie traci na popularności i powoli zmienia się w popkulturowe imperium.

A to znajomi zaproponują meczyk, a to pojawi się ciekawy rework (aktualizacja zmieniająca właściwości) postaci, którą graliście. Albo po prostu zatęsknicie za adrenaliną, jaka towarzyszy tej pozornie prostej rozgrywce. I ani się obejrzycie, jak znów będziecie tymi neurotycznymi agresorami, którzy o jeden raz za dużo usłyszeli, kto to nie spał z Waszą matką, ale i tak decydujecie się na jeszcze jedną rundkę.

Klient

Był taki mroczny moment, że League of Legends poświęcałem sporą część swego życia. Niby wyrabiałem się z obowiązkami, ale tak naprawdę robiłem tylko absolutne minimum. Gdzieś tak około trzeciego, czwartego sezonu wkręciłem się na dobre. Wtedy Liga była niemal wszędzie i gnała przez świadomość graczy jak rozpędzony nosorożec. Słyszeliście o niej, choćbyście nie chcieli. Tu nie trzeba było cwanych dealerów, wystarczyli nakręceni znajomi. Tak wciągnięto i mnie. I cholera, mimo toksycznych graczy, mimo wielu porażek i wysokiego poziomu trudności – wkręciłem się.

Na początku nawet nie rozumiałem, co się dzieje na mapie. Słyszałem tylko o podstawach. Pięć ludzików biega tu i tam, próbuje zarąbać pięć ludzików przeciwnika i tak aż do momentu, gdy któraś strona rozwali wrogą bazę. Jak w RTS-ach lub RPG, tyle że kierujemy jednym gościem i w każdej rundzie rozwijamy postać od nowa. W 2012 czy 2013 brzmiało to dziwnie, choć ciekawie. Zostałem szybko rzucony na głęboką wodę, zagrałem z kumplem pierwszy mecz i nic nie rozumiałem. Co to za umiejętności, jak tu się zdobywa przewagę i czemu, do cholery, mam kupować miecze tej ślicznej białowłosej łuczniczce, którą gram? Jak to działa?! A jeszcze przyjaciel pokazał swoje nowe oblicze i darł japę, aż było mi przykro. Więc też mu napyskowałem od najgorszych.

Po kilku meczach znalazłem klasę czempiona, z którą szło mi najlepiej (bruiserzy, off-tanki) i odniosłem pierwsze miażdżące zwycięstwo. I, cholera, to smakowało pysznie. Jak coś, na co zapracowałem ciężkim treningiem, potem, krwią, łzami. Przypominam, to tylko wymyślone ludziki. Jak już złapałem bakcyla, poszło lawinowo. Odkryłem, jak wielu znajomych w to grało, niektórzy jeszcze wracali, pojawiali się nowi.

Gra dostarczała mi całkiem sporo frajdy na różnych poziomach, gdy już poznałem jej mechaniki. Po pierwsze, prosta satysfakcja z ogarnięcia i zwycięstwa (oraz odwrotnie proporcjonalna złość z powodu przegranej). Po drugie, roster postaci był taki, że spokojnie znalazłem czempionów, którymi mogłem realizować radosne, bezpretensjonalne power fantasy i siać zniszczenie. Do tego świetny zabijacz (a później pożeracz) czasu oraz temat zastępczy do rozmowy.

I’M THE MOTHERF***ING T-REX! - Jak przestałem się martwić i wróciłem do League of Legends - dokument - 2021-03-02
I’M THE MOTHERF***ING T-REX!

No co mam Wam powiedzieć? Dobrze było. Wygodnie. LoL wypełniał wolne chwile między zajęciami, zleceniami i jakimiś ćwiczeniami. Możliwe, że zatraciłbym się jak w miejskich legendach, ale najpierw naszła mnie refleksja o tym, ile innych rzeczy mógłbym robić, a potem przyszła seria meczów, które już nie sprawiały satysfakcji. Najlepsi towarzysze odpuścili, bo mieli dość „prześwietnego” klimatu na serwerach. I tak po którejś porażce, a może i zwycięstwie – i to ulubionym champem Renektonem – poczułem martwą pustkę. Wiedziałem, że to koniec. Po prostu wykasowałem grę. A ponieważ myślałem, że już nie wrócę do tematu, to oddałem konto przyjacielowi. Gość nie należał do najspokojniejszych, choć grać umiał, więc zapracował na okolice diamentu oraz na permanentnego bana. Wierzyłem, że to absolutny koniec i jeszcze przypadkiem spaliłem za sobą mosty. Czułem ulgę, a względem Ligi – tylko jakiś betonowy smutek i powtarzające się pytanie: „Co ja robiłem ze swoimi cennymi godzinami na tej ziemi przez ostatnie kilkanaście miesięcy?”.

O ja naiwny. Przez kilka lat miałem spokój i nawet mnie nie kusiło. Aż odkryłem kanał MagikarpUsedFly, który urzekł mnie spaczonym, patologicznym humorem w ramach serii League of Legends Actual Champion Spotlight. To tylko śmieszne filmiki, myślałem na początku.

Nawet nie wiem, kiedy założyłem nowe konto. To było ze dwa lata temu. Może trzy. Straciłem część odruchów i refleks, powrót wyglądał jak długa i bolesna rehabilitacja. Na szczęście za dużo się w moim życiu dzieje, by gra pożarła mnie bez reszty, ale raz na kilka miesięcy wracam i mam ciąg. A co gorsza – frajdę, bo gram z odpowiednimi ludźmi i nawet jakoś powoli czołgamy się przez rangi. Rozgrywka lubianymi czempionami była jak spotkanie starych znajomych. Grywam do dziś, ostatnio znowu całkiem sporo.

Dealer

To moja część historii, Riot złapał mnie na sympatię do kilku archetypów wojowników, a szalejąca za oknem pandemia i pozamykane lokale rozrywkowe nie pomagają. No to wybieram serial, książkę, okazjonalnie kameralne spotkanie, ale to ostatnie wymaga spektakularnej żonglerki logistycznej. LoL jest łatwiejszy mimo stopnia trudności. I nie jestem jedyny. Wracamy. Prędzej czy później wszyscy tu wracamy.

Umówmy się. Riot nie ma ostatnio najlepszego PR-u jako firma. Na światło dzienne wychodzą kolejne skandale i oskarżenia o mobbing oraz molestowanie seksualne (najnowsze dotyczą CEO firmy) – a to już konkretnie nasrane w papierach. Media wytaczają ciężkie działa.

Wracaj tu, samuraju, masz grę do przegrania. - Jak przestałem się martwić i wróciłem do League of Legends - dokument - 2021-03-02
Wracaj tu, samuraju, masz grę do przegrania.

Do tego studio siedzi w kieszeni Tencenta, chińskiego giganta, co części z nas źle się kojarzy. No, nie wzbudza to zaufania. Tyle że to zakątek informacyjny, do którego zaglądają jedynie pasjonaci wirtualnej rozrywki. Bo zwykły użytkownik widzi coś zupełnie innego. Otoczka wykreowana wokół League of Legends to marketingowe arcydzieło. Riot Games jako dealerzy sprzedają dwa najpotężniejsze dragi, jakie mogą dostarczyć media. Emocje i interaktywne pole dla wyobraźni. Z jakiegoś powodu gra mimo ponad 10 lat na karku trzyma przy sobie kilkadziesiąt milionów użytkowników. I niemal każdy z nas zaczynał od jednej rundki, tak na spróbowanie.

Składniki

Po pierwsze i najważniejsze – to nic nie kosztuje. Poza czasem i ewentualnie gotówką, którą możemy wydać na kompletnie niepotrzebne, szpanerskie przedmioty kosmetyczne, niezmieniające w rozgrywce niemal kompletnie nic. Kupiłem już z pięć, a mam znajomych, którzy wydali o wiele więcej. Tak czy inaczej – darmowość przyciąga. Zarówno w przypadku pierwszej próby, jak i powrotu.

…And welcome to The Space Jam! - Jak przestałem się martwić i wróciłem do League of Legends - dokument - 2021-03-02
…And welcome to The Space Jam!

O emocjach już trochę rozmawialiśmy. Zarówno porażki, jak i zwycięstwa w tej grze potrafią mocno na nas wpłynąć – spieprzyć nastrój (przegrana w kiepskim stylu i w towarzystwie beznadziejnej drużyny), jak i umilić dzień (fantastyczne zwycięstwo, dobre rozegranie sytuacji i zmiażdżenie przeciwnika na linii, a potem w fazie drużynowej sprawia ogromną satysfakcję). Gramy po to, by wygrać, piąć się po drabince lub przynajmniej być coraz lepszym.

Tygodniami wywalczana ranga (złoto, platyna, diament, a w przypadku wybrańców i challenger) symbolizuje nasze zdolności i osiągnięcia. A jeśli jej nie mamy, to pragniemy ją zdobyć. Ciężką pracą. Zwycięstwa sprawiają, że chcemy grać dalej i piąć się w rankingu. Porażki sprawiają, że chcemy się odkuć i przynajmniej wrócić tam, gdzie byliśmy, by walczyć następnego dnia. Karuzela sama się rozkręca.

Każdy prędzej czy później znajduje styl rozgrywki, który mu odpowiada. Brutalny, sprytny, walka w zwarciu, strzelectwo, magia, przyjmowanie cudzych ciosów na klatę? Jakaś hybryda? Wybierzcie sobie, samo sprawdzanie zajmuje dość czasu, by zaangażować się w rozgrywkę i rozpracować strategię oraz mechanikę. Jak już się przywiążecie do czempionów, to okaże się, że są siłą napędową nie tylko Waszego zaangażowania w rozgrywkę, ale i częstszego kontaktu z innymi fanami.

Wiele postaci, zwłaszcza tych mocarnych – oraz tych z ciekawym lore’em i image’em – zyskało status kultowych. Fanfiki, shipingi (fantazje o łączeniu bohaterów w związki), fanowskie grafiki, czasem utwory muzyczne, amatorskie seriale na silniku gry, że o rozmaitych omówieniach czempionów w stylu Actual Champion Spotlight nie wspomnę. Riot dorzuca swoje trzy grosze do puli, by dać nam poczucie, że ta otoczka gry tętni życiem (i żebyśmy ostatecznie kupowali skórki dla ulubionych postaci). Powstają oficjalne komiksy, teledyski, fabularne wydarzenia, efektowne trailery godne Blizzarda oraz inne filmowe miniaturki i sezonowe tryby rozgrywki.

Zresztą, sami bohaterowie zostali idealnie zaprojektowani – czy raczej przeprojektowani w ostatnich sezonach – bo wcześniej wyglądali jak z losowego generatora postaci lub z rysunków Joego Madureiry – by nakręcać wyobraźnię graczy. Ich liczba powoli dobija do 200 i pokrywają zapotrzebowanie na power fantasy rozmaitych grup, mniejszości, subkultur i społeczności. Znajdziemy tu zarówno klasykę grozy – duchy, upiory, wielkie potwory, szalonych naukowców, jak i standardowych wojów czy magów z fantasy, a także bohaterów bardziej współczesnych, bandytów, piratów, roboty, upadłych bogów. Mają różne charaktery, orientacje, pochodzenie, ale przede wszystkim cel – sprawdzać się w walce i godnie reprezentować region, z którego pochodzą. Krainy zaś pomyślano z podobną prostotą, by oddawały pewne podstawowe idee, np. technokrację, elitaryzm, agresję godną wikingów. Rzeczy, z którymi łatwo się utożsamić na potrzeby rozgrywki. Jak w tym psychoteście „którym warzywem / domem w Hogwarcie / rodem z Westeros jesteś”.

To w gruncie rzeczy proste archetypy, tak jak bohaterowie – modele, podmalowane modnymi popkulturowymi wzorami i podkreślone „napompowanym” amerykańsko-azjatyckim stylem. Dlatego trafiają do nas niczym bohaterowie z filmów i seriali. Mają dość osobowości i charyzmy, by się do nich przywiązać, a jednocześnie tyle białych plam i niedopowiedzeń, że sami w wyobraźni dopisujemy, kim są, co robią poza walką, jak mogłyby wyglądać ich przygody i zmagania – np. w innych grach. O fanfikach już wspominałem.

Sam też temu ulegałem. Zastanawiałem się, jak mogłaby wyglądać alternatywna opowieść dla historii jednego z moich ulubionych czempionów. Kogo z Ligi mógłby jeszcze poznać, czego się od nich nauczyć? Normalnie całą campbellowską podróż mu opracowałem. A ostatnio razem ze znajomą wymyślaliśmy układy towarzyskie do jej simowej, noxiańskiej (to takie stronnictwo z Runeterry, świata gry), rodzinki. I mam przeczucie, że niektórymi pomysłami zawstydzilibyśmy zarówno scenarzystów Mody na sukces, jak i weteranów Tumblra. Biorąc pod uwagę wszystkie popieprzone relacje, The Noxians mogłoby być hitem Netflixa. Takim sitcomem mocno dla dorosłych, czymś między Bonding a Friendsami. W sumie, muszę się dowiedzieć, jak ta simowa rodzinka znajomej się rozwija. Reguła 34 była w nas silna podczas wymyślania tej „fabuły”.

Otoczka robi robotę. Bo kiedy nie gramy, możemy zastanawiać się nad bohaterami i ich losami, a nie tylko nad strategią rozgrywki. To absorbujące, odciąga uwagę od porażek w grze, ale i od rzeczywistości za oknem. Zagłusza poczucie wtopionego czasu i umacnia wspólnotę z innymi fanami, kiedy masz z kim pogadać o wymyślonych ludzikach. A wierzcie mi, będziecie to komentować.

Myślę, że wielu graczy w League of Legends ma podobne historie odejść i powrotów. Może różnią się szczegółami, motywacjami, ale owocują tym samym. Godzinami przewalonymi w Summoner’s Rift. W moim przypadku jest to research do artykułu, by zrozumieć i jeszcze raz poczuć te emocje areny. Tak naprawdę wszystko mam pod kontrolą. Zagrywałem się wieczorami przez ostatnie kilkanaście tygodni tylko po to, aby napisać ten tekst. To do pracy, to dla Was. W każdym momencie mogę to przerwać.

OD AUTORA

Dawno temu zmarnowałem mnóstwo godzin, by wbić wysoką rangę. Na szczęście potraciłem odruchy, refleks, wyczucie momentu i aż taki zapał, by mierzyć tam, gdzie niegdyś dotarłem, ale „goldzik” mi się marzy. Nie idźcie tą drogą. Albo idźcie. Spotkamy się na arenie. I nie będziemy sami w poczuciu straconego czasu.

Hubert Sosnowski

Hubert Sosnowski

Do GRYOnline.pl dołączył w 2017 roku, jako autor tekstów o grach i filmach. Do 2023 roku szef działu filmowego i portalu Filmomaniak.pl. Pisania artykułów uczył się, pracując dla portalu Dzika Banda. Jego teksty publikowano na kawerna.pl, film.onet.pl, zwierciadlo.pl oraz w polskim Playboyu. Opublikował opowiadania w miesięczniku Science Fiction Fantasy i Horror oraz pierwszym tomie Antologii Wolsung. Żyje „kinem środka” i mięsistą rozrywką, ale nie pogardzi ani eksperymentami, ani Szybkimi i wściekłymi. W grach szuka przede wszystkim dobrej historii. Uwielbia Baldur's Gate 2, ale na widok Unreal Tournament, Dooma, czy dobrych wyścigów budzi się w nim dziecko. Rozmiłowany w szopach i thrash-metalu. Od 2012 roku gra i tworzy larpy, zarówno w ramach Białostockiego Klubu Larpowego Żywia, jak i komercyjne przedsięwzięcia w stylu Witcher School.

więcej

TWOIM ZDANIEM

Grasz jeszcze w League of Legends?

Tak
62%
Nie
19,2%
Nigdy nie grałem
18,8%
Zobacz inne ankiety
League of Legends

League of Legends