@berial6 - może jacys masochisci sie znajda ;)
Ja Loopera odebrałem dobrze. To sprytnie nakręcony film, w którym pętle czasowe, dały szeroki wachlarz możlwości na rozwój fabuły. W 2072 roku – podróże w czasie są rzeczywistością - gdy mafia chcę się kogoś pozbyć, wysyła go 30lat w przeszłość, gdzie czeka na niego jego egzekutor - tytułowy Looper. Kimś takim jest Joe (Joseph Gordon-Levitt), który przy jednym zleceniu, rozpoznaje, że ofiarą ma być on sam (Bruce Willis). Chwila zawahania sprawia, że jego starszej wersji udaje się uciec, co dla głównego bohatera oznacza spore kłopoty. Dwie te same osoby, każda z innym celem. Walczą nie tylko o życie, ale również o swoje wspomnienia. Mimo, że może się to wszystko wydawać zakręcone, nie warto się filmu obawiać, bo to nie jest wyzwanie dla naszych umysłów, a sama końcówka wykłada wszystko na tacy – czyt. nie będzie spekulacji rodem z „Incepcji”.
Pomimo braku jakichś wielkich dialogów, aktorstwo w Looperze stoi na wysokim poziomie. W zasadzie ciężko się do kogokolwiek przyczepić, a niektórych nie sposób nie pochwalić. Do tej pory nie byłem fanem Gordona-Levitta, ale tutaj przeszedł samego siebie. Patrząc na niego, nie widziałem Blake’a z nowego Batman, czy Wileego z ostatniego „Premium Rush”. Patrząc na niego, widziałem młodego Bruce’a Willisa - opanował mimike gwiazdy „Szklanej Pułapki” – a to w jego kreacji było przecież najważniejsze. Starsza gwardia – reprezentowana przez Willisa i Jeffa Danielsa – wciąż pokazuje, że może udźwignąć wielkie kino, i niekoniecznie muszą się ośmieszać w tanich produkcjach, które ciężko strawić. Najmłodszy – 10-letni Pierce Gagnon – gra zaskakująco dobrze i już można powiedzieć, że zaklepał sobie kilka lat solidnej kariery. Problem w tym, że małe, słodkie dzieciaczki, w filmach sci-fi są jak pocałunek śmierci... W telegraficznym – i nie spoilerowym – skrócie, przez 90min byłem praktycznie przyklejony do ekranu – i już mogłem w myślach wydawać pieniądze na DVD "Loopera". Coraz mniej do końca, a ja powtarzałem sobie, nie mogą tego już popsuć, nie mogą tego już popsuć, nie mog... ... ... kur.. popsuli to! Prawdopodobnie była jedna droga, której bym zakazał tej produkcji, a twórcy właśnie nią postanowili kroczyć.
Jeśli jesteście bardziej tolerancyjni ode mnie – a prawdopodobnie jesteście – to powinniście docenić „Loopera”. To jeden z tych tytułów, które w 2012 wypada obejrzeć i ocenić samemu. Oprócz tego największego, ma jeszcze kilka drobnych minusów – jak chociazby z pozoru ważne postaci, które są później bezlitośnie spychane na dalszy plan – ale one już nie przeszkadzają w chłonięciu całości – 7/10
Jednak nie moge tego powiedziec o nowym Bondzie...
Nie jestem fanem Bonda! Każdy kto pokusił się o wystawianie oceny „Skyfall”, powinien dokonać takiego wyznania na starcie, żeby czytający wiedział z czym ma do czynienia. Za „bardzo dobry” uznaje tylko „Casino Royale”, reszta – z tych, co oglądałem, a było ich nieco ponad 10 (nie żałuje swego czynu) – to w większości przeciętniaki, z kilkoma lepszymi epizodami. Każdy film jest pod ten sam – dość tandetny – schemat, który musi zawierać Bondowskie teksty, Bondowska dziewczyne, Bondowskie budowanie napięcia i przeważnie mocno przekolorowanego, Bondowskiego złoczyńce. Jeśli jest jakaś rzecz, której 007 nie pokonał, to próba czasu, bo jego wcześniejsze odsłony, najczęściej wywołują mdłości w dniu dzisiejszym.
„Skyfall” najlepiej podzielić na trzy różniące się od siebie akty. Pierwszy wziął sobie do serca igranie z tradycją. 007, to kompletnie inna persona, która nie przypomina w ogóle superagenta z wcześniejszych odsłon. Dopada go deprasja, a i celność już nie ta sama. Facet kojarzył się z przyjemniaczkiem, który ironizował w najcięższych sytuacjach, a przy tym zawsze wyglądał schludnie. Te cechy odeszły w niepamięć, więc pozostało zamknąć oczy i mieć nadzieję, że nie wymazali z serii tego, co w niej najlepsze – Bondowskie teksty często ratowały całokształt – bo na pewno pozostawili to, co mnie drażniło. Dla niektórych wszystkie absurdy mogą wydawać się efektowne, ale mnie zwykle bawią. Wciąż owiana mgłą tajemnicy, jest dla mnie miłość „Bondologów” do ich herosa. W każdym innym przypadku – gdy ktoś robi ewolucje na maszynach, czy nokautuje niezliczoną ilość wrogów – pojawia się u nich skrzywienie na twarzy. Jeśli jednak dokonuje tego agent Jej Królewskiej Mości, nie zwracają na to uwagi.
Jeśli ktoś zamknął oczy, i wstrzymał oddech, to jego modły zostaną spełnione w akcie drugim. Wszystko wraca na właściwe tory. James zaczyna uwodzić i błyszczeć, jak tylko on potrafi. Wreszcie nikt mi nie musi przypominać, że oglądam nową odsłone jego przygód. Tam też pojawia się największy plus, którym chyba po raz pierwszy, jest antagonista (Javier Bardem). Mimo, że wciąż jest lekko przekolorowany, to wydaje się być inny od reszty. Nie ma dalekosiężnych planów kontroli nad światem i jest ciekawszy w odbiorze dla widza. Nie zdziwie się, jeśli Javier dostanie nominacje do Oscara za rolę drugoplanową, ALE... – tak, jest jedno wielkie „ale” – do niego jeszcze wróce w dalszej części.
Gdy zaczęły pojawiać się myśli – „to nie jest takie złe” – dostajemy akt trzeci. Chyba najbardziej przeciągnięty ze wszystkich. Scenerią zaczyna przypominać „Opór” („Defiance”), również z Craigiem w roli głównej. Oczywisty od samego startu, nie budzi żadnych emocji aż do finału. Szczyt osiąga eksponowana relacja „M.” z jej ulubionym agentem. Ma nam to przypominać relacje matki z synem, i nikt tutaj się z tym nie kryje. Wszystko jest słodkie do przesady, a My zerkamy na zegarek i odliczamy minuty do napisów końcowych. Niby starali się przemycić sporo efektów, ale nawet „Bondolog”, który siedział obok mnie ( Paweł Lipiec ), zaczął pisać smsa – nie wiem, czy da się to bardziej oczernić.
Fabularnie przegrywa 1:2, a aktorsko pozostawia mieszane uczucia. Daniel Craig jest dla mnie najlepszą wersją Bonda, ale jeśli miałbym się opierać tylko na „Skyfall”, to to miejsce by szybko stracił. Skazany na pożarcie w pojedynku Bardemem, który – wracamy do tego „ale” – mimo aktorskiego kunsztu, jest zwykłą kopią Jokera z „Mrocznego Rycerza”. Jest powodem, dla którego zdecydowałem się na niższą, z dwóch możliwych ocen – co jest sporym paradoksem, jeśli wziąć pod uwagę, że uznaje go za największy plus. Ja nie chcę powiedzieć, że on był zły, ale jeśli ktoś nie dostrzega podobieństw do kreacji Heatha Ledgera, to polecam odwiedzić pobliskich okulistów – tam nawet sceny przypominają dzieło Nolana. Pozostali? Judi Dench jako „M” wypada świetnie, a Ralph Fiennes został niewykorzystany. Koleś jest genialnym aktorem, któremu nie dane tu było rozwinąć skrzydeł.
Podsumować to mogę jednym zdaniem: „Bond spotyka Mrocznego Rycerza”. Nolanowska wizja Gotham namieszała mocno w kinematografii. Każdy kolejny film o superherosach nabiera poważniejszych tonów – zjadliwych nie tylko dla najmłodszych. Plaga dopadła również Angielskiego agenta - czemu się dziwić, dla mnie i tak zawsze była to komiksowa opowieść. Fani – którzy pewnie twierdzą inaczej – powinni zacząć uważać, żeby xerowanie nie sprowokowało Jamesa do noszenia kolorowego spandeksu – 5/10