Fallout: New Vegas - recenzja gry
Złośliwi mówią, że Fallout: New Vegas to tylko zestaw misji do Fallouta 3. Na szczęście studio Obsidian postanowiło pójść na całość.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Kiedy Bethesda przejęła prawa do marki Fallout od podupadającej firmy Interplay, fani serii podzielili się na dwie grupy: jedna otwierała szampana i świętowała, a druga zwiastowała sromotną porażkę. Byłem w tej pierwszej i z optymizmem czekałem na grę. Fallout 3 jest świetną produkcją, ale dla mnie nie oferuje wystarczającej porcji radioaktywnych treści. W świadomości mojej i wielu innych konserwatywnych fanów pozostał niedosyt, a na koncie wydawcy grube miliony (w końcu gra przyjęła się dobrze). Ktoś wpadł na pomysł, aby zlecić następną odsłonę serii zewnętrznemu deweloperowi. Wybór padł na Obsidian Entertainment, które szczyci się między innymi tym, że zatrudnia kilku byłych twórców Fallouta. To rzeczywiście pobudziło wyobraźnię graczy, ale też zrodziło uzasadnione obawy. Czy producent znany z „kulawych” gier poradził sobie z taką materią?

Pierwszy kontakt z Fallout: New Vegas przynosi dwuznaczne odczucia: autorzy postanowili złamać strukturę wprowadzenia i zaserwowali prosty film ze skróconą narracją, w której myśl przewodnia serii wybrzmiewa niezwykle blado. Na wstępie standardowo kreujemy postać, bawiąc się w psychotesty. Wcielamy się w kuriera, który na swoje nieszczęście przewoził ważną przesyłkę. Bohater został zaatakowany i niemal posłany na tamten świat przez jegomościa w garniturze. Przed śmiercią ratują nas Viktor, robot o twarzy Lucky Luke’a, oraz dobroduszny doktor. W ten sposób trafiamy do Goodsprings, sielankowego miasteczka rodem z westernu, w którym na pierwszy rzut oka niewiele się dzieje. Pół godziny później urywamy głowy i odstrzeliwujemy kończyny – wiecie, wojna nigdy się nie zmienia – a to tylko wstęp do prawdziwego piekła.
Przechadzka po Goodsprings nie pozostawia złudzeń – wirtualna pustynia Mojave jest niezwykle brzydka. Obsidian Entertainment najwyraźniej chciał w jakiś sposób odciąć się do kolorystyki Fallouta 3 (co, powiedzmy sobie szczerze, łatwe nie jest) i potraktował niektóre tekstury zielono-brunatną farbą. W ten sposób otrzymujemy pustkowia pokryte niezbyt przyjemną wizualnie paćką oraz odrapane budynki (z drugiej strony, chyba o to chodziło?). Do tego dochodzą postacie z ładnymi twarzami, ale pokraczną animacją oraz mnóstwo błędów z fizyką i zacinaniem się modeli (w lokalnym barze przywitał mnie jegomość zaklinowany w kontuarze). To niezbyt ładna, a momentami wręcz brzydka produkcja – kto chciałby w to w ogóle grać? Mimo tych negatywnych odczuć już pierwszego dnia siedziałem przy New Vegas do trzeciej w nocy i kończyłem zabawę z żalem.
Przygoda kuriera zaczyna się niewinnie, ale bardzo szybko rozkręca na całego. Twórcy stosują wszystkie dostępne środki, żeby uwiarygodnić postnuklearny świat i na długie godziny wciągnąć weń gracza. Już w pierwszym mieście nakreślony został obraz tej smutnej rzeczywistości, w której uczciwi ludzie zmagają się nie z trudnymi warunkami (bo do nich można przywyknąć), ale z ambicjami psychopatów walczących o władzę nad resztką tego, co ocalało. Samo Goodsprings staje się symbolem – ostatnim w miarę spokojnym zakątkiem przeklętej pustyni. Nawet tutaj dotarła jednak „cywilizacja”, a konkretnie zbiegli więźniowie, którzy terroryzują okolicę. Jak zwykle możemy stanąć po obu stronach barykady – zorganizować z rolnikami bojówkę lub pomóc bandytom w przejęciu miasteczka – i wykreować swoją legendę.