autor: Krzysztof Gonciarz
Final Fantasy XIII - recenzja gry
Długo musieliśmy czekać na wkroczenie serii Final Fantasy na obecną generację sprzętu. Przygody Lightning powinny zadowolić wszystkich zadeklarowanych fanów, ale niekoniecznie przekonają do gatunku nowych graczy.
Kilkadziesiąt godzin grania, przepiękne przerywniki filmowe, baśniowo-romansowa linia fabularna i ciuchy, których nie kupisz nawet w Tokio – tak, Final Fantasy XIII ma to wszystko. Długo oczekiwana kontynuacja „głównej” serii FF w końcu trafia do sprzedaży, wprowadzając od dawna obecną w świecie gier markę na konsole obecnej generacji. Dzieło Square Enix ląduje więc na sprzęcie dojrzałym, z którego wypadałoby wycisnąć siódme poty.
Zaczyna się mocno. W pięknym wprowadzeniu poznajemy piątkę z szóstki głównych bohaterów, barwną obsadę indywidualności, która z początku wydaje się być złączona przez zupełny zbieg okoliczności. Nasza uwaga skupia się na postaci Lightning, seksownej pani komandos, damskiego odpowiednika Clouda Strife’a z Final Fantasy VII (archetyp introwertycznego gbura) – to ona rozpoczyna cały bieg wydarzeń, które ustawią nas w roli zbawców świata.
Jesteśmy w mieście Cocoon, gdzie trwają dramatyczne przesiedlenia ludzi, którzy podejrzani są o wejście w kontakt z fal’Cie, czyli czymś w rodzaju demona. O czym dowiadujemy się niedługo później – fal’Cie mają w zwyczaju zamieniać ludzi w swoich niewolników – l’Cie. Każdy z l’Cie wyposażony zostaje w charakterystyczny tatuaż oraz swój cel, tzw. focus. Jego spełnienie oznacza otrzymanie daru wiecznego życia i przemianę ciała w kryształ, jego zignorowanie – zamienienie się w bezwolne zombie. Jak się nietrudno domyślić, cała grupa bohaterów, którzy mniej lub bardziej przypadkowo dołączają do Lightning, staje się l’Cie. Wtedy jednak okazuje się, że życie pół-człowieka i pół-demona nie jest wcale takie zerojedynkowe, a początkowy podział na dobrych i złych niekoniecznie musi być jedynym słusznym. Odkrycie przeznaczenia naszej drużyny oraz odpowiedź na pytanie o granice moralności w wypełnianiu go są główną osią fabuły tej gry.
Bohaterowie zawsze byli bardzo ważnym atutem Final Fantasy. W „trzynastce” cała szóstka budzi wielką sympatię, co zostaje osiągnięte przez sprytne rotowanie „główną” postacią przez pierwsze dwadzieścia godzin rozgrywki. W każdym rozdziale oglądamy wydarzenia z punktu widzenia kogoś innego, poznając przy okazji jego przeszłość i stojący za nim konflikt. Dobry zabieg, z którego nawet Mass Effect 2 mógłby się wiele nauczyć (tam doskonałe NPC pozostawały w cieniu dość niewyraźnego Sheparda i nie dostawały swoich pięciu minut). Poznajemy więc trzy piękności – poza Lightning jest jeszcze młodziutka Vanille (której infantylność potrafi działać na nerwy) oraz mówiąca z australijskim akcentem, pewna siebie Fang. Męską część obsady stanowią: Snow (naiwny osiłek o gołębim sercu), Sazh (czarnoskóry typ z Chocobo skrywanym w afro) oraz Hope, młody chłopiec o białych włosach i płaczliwym usposobieniu. Każda postać jest inna i każda, przynajmniej na chwilę, wzbudza naszą sympatię.