autor: Mikołaj Królewski
Resident Evil 5 - recenzja gry
Jak wypada Resident Evil 5 w porównaniu ze swym głośnym poprzednikiem? Czy tak szeroko reklamowany tryb kooperacji jest faktycznie mocną stroną piątej części kultowej serii? Na te i inne pytania odpowiadamy w recenzji.
To, że największą innowacją w Resident Evil 5 będzie tryb kooperacji, wiemy od prawie roku. Jednak jeśli bliżej przyjrzymy się całej serii, okazuje się, że duety nie są jej obce. Momenty, w których razem z partnerem używaliśmy dźwigni, korzystaliśmy z pomocy mniejszych towarzyszy w dotarciu do niedostępnych dla nas miejsc czy po prostu czekaliśmy, aż przyjaciel wybawi nas z takiej czy innej opresji, pojawiały się w każdej części. W tandemie działali Chris, Rebecca, Jill i Barry w RE1, Claire i Leon w RE2, Jill i Carlos w RE3, Chris i Claire w Code Veronica, Rebecca i Billy w RE0 i wreszcie Leon i Ashley w RE4. To właśnie czwarta odsłona zapoczątkowała rewolucję w serii, zrywając niemal ze wszystkimi jej znakami rozpoznawczymi. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Dzięki takiemu zabiegowi koszmar Leona uznawany jest za jedną z najlepszych gier na konsole poprzedniej generacji. A skoro „pozbawiliśmy” nową część Biohazard innowacyjnego elementu i patrzymy na nią przez pryzmat genialnego poprzednika, to czy pozostaje nam już tylko narzekać? Bynajmniej.
Wydawało się, że po unicestwieniu Umbrelli, na świecie nie będzie już powodów do niepokoju. Niestety „parasolka” nie przestała eksperymentować, a produkowana przez firmę broń biologiczna znajduje się obecnie w rękach terrorystów i stwarza zagrożenie w wielu regionach świata. By temu przeciwdziałać, zostaje powołana specjalna organizacja B.S.A.A. (Bioterrorism Security Assessment Alliance). Jej członkowie wysyłani są w każdy „zapalny punkt”, a śledztwo tym razem dotyczy handlarza bronią – Ricarda Irvinga. Przynajmniej na początku gry.
Detektywem i jednocześnie naszym protegowanym okazuje się Chris Redfield. Ten były członek oddziału S.T.A.R.S. (Special Tactics And Rescue Service) po zbadaniu gór Arklay na przedmieściach Racoon City i odkryciu ponurej tajemnicy rodziny Ashfordów wyrusza z wyżej wymienionego powodu na Czarny Ląd. To, że duety nie są obce serii Biohazard, ustaliliśmy już wcześniej, więc brat Claire i teraz musiał otrzymać partnera. Jest nim Sheva Alomar, przedstawicielka lokalnej filii B.S.A.A, a przy tym dziewczyna idealna, która nie dość, że wygląda, to również myśli. Razem, bacznie obserwowani przez tubylców, stawiamy pierwsze kroki w poszukiwaniu broni.
Zaczynamy w gęsto zaludnionej, skąpanej w promieniach słonecznych wiosce. „Architektura” jest wykreowana znakomicie. Zbite z desek chaty, przykryte dyktą lub ogromnymi liśćmi wyglądają obłędnie. Ptaki podrywają się do lotu, wzbijając tumany kurzu i pyłu. Drzewa poddają się działaniu wiatru, podobnie jak porozrzucane dookoła śmieci czy wiszące pranie. Wszystko jest bardzo biedne i zapuszczone, a przy tym szalenie klimatyczne. Jeszcze nie zaczęliśmy strzelać, a już nie mamy najmniejszych wątpliwości, że podziwiamy jedną z najpiękniejszych gier na konsole obecnej generacji.
Pod względem fabuły gra bardzo ładnie wkomponowuje się w historię znaną z poprzednich części. Obcując z Chrisem i Shevą, mamy szansę poznać wydarzenia, jakie miały miejsce przed RE0, dowiedzieć się sporo o samym wirusie i przyczynie jego powstania, a także spojrzeć z innej perspektywy na niektóre sprawy. Ratownicza wyprawa Leona Kennedy'ego i pasożyt Las Plagas są w pewien sposób powiązane z problemami głównych bohaterów, a macki (dosłownie i w przenośni) Umbrelli sięgają dalej, niż nam się wydaje.