autor: Maciej Makuła
Mass Effect - recenzja gry na PC
Pecet – ostateczna granica. Oto wędrówki gry Mass Effect, kontynuującej misję odkrywania nowych, nieznanych konfiguracji sprzętowych i poszukiwania kolejnych graczy.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Pecet – ostateczna granica. Oto wędrówki gry Mass Effect, kontynuującej misję odkrywania nowych, nieznanych konfiguracji sprzętowych i poszukiwania kolejnych graczy. Jako że epizod w zielonym świecie Xboksów 360 bez wątpienia uznać można za sukces, wspomnianą granicę przekracza już jako zwycięzca. Co prawda powodzenie i poważanie na gruncie konsolowym nie przenosi się tak łatwo na pecetowy, jednak w tym wypadku powinno obyć się bez większych zgrzytów. Za wszystkim stoi bowiem pewna bardzo mocna marka...
BioWare. Zapewne gdzieś głęboko w lochach tegoż studia ukryta jest księga z magicznym zaklęciem, wzorowanym na legendarnym dotyku króla Midasa. Chyba wszystko bowiem, za co wspomniany developer się zabierze, a nie ogranicza się on do jednej tylko konwencji, zyskuje walory miłe graczowi. Tak było m.in. w przypadku krain magii i miecza (Baldur’s Gate, Neverwinter Nights), jasnej i ciemnej strony Mocy (Star Wars: Knights of the Old Republic), a także chińskiej mitologii (Jade Empire). Aż chciałoby się zobaczyć, cóż wycisnęliby z Klanu albo M jak Miłość... Niestety, tym razem w obroty wzięte zostały klimaty znane z seriali ocierających się o inne, mniej mydlane, a bardziej kosmiczne, opery – Star Trek, Battlestar Galactica i podobne.
Rok 2183 był dla kalendarzy bardzo dobrym rokiem
Ta właśnie data wybrana została na czas akcji Mass Effect. Jak się dowiadujemy, przyszłość okazała się dla nas całkiem świetlana: Polak zdobył tytuł mistrza świata w Formule 1, a ludzkość przetrwała Koniec Świata 2012 i uradowana możliwością dalszej egzystencji kontynuowała podbój kosmosu. Ten zaowocował kolonizacją Marsa, gdzie kosmiczni konkwistadorzy natrafili na ślady pradawnej, obcej i nade wszystko wymarłej rasy – Protean. Nasi starsi bracia w Darwinie zostawili po sobie mnóstwo ruin, a wśród nich pozostałości technologii podróży z prędkością, zmuszającą światło do oglądania naszych tylnych świateł. Przy okazji rozwiązana została tajemnica tytułu gry – efektem masy jest zjawisko na to pozwalające.
Ludzkość wypuściła się więc poza granice Układu Słonecznego i spotkała inne, również korzystające z opisanego dobrodziejstwa, rasy (co ważne – w stanie nie wskazującym na wymarcie). Jakby tego było mało – wszystkie bez wyjątku okazały się porozumiewać po bożemu, językiem angielskim, i w większości wypadków wyglądały jak przebrani w tanie gumowe stroje aktorzy! Zbytek łaski losu, festynom nie było końca, tłumy wiwatowały. Nasi potomkowie dołączyli do galaktycznej edycji ONZ i rozpoczęli budowanie wspólnego jutra. No i podczas którejś z tych imprez poczęty został Shepard.
Jak dorosnę zostanę Shepardem
W Sheparda wciela się gracz. Nazwisko to lepiej polubić – nie da się go zmienić, a wszystkie postacie z gry, jak bardzo pięknego imienia byśmy nie wymyślili, zwracają się do niego właśnie w ten sposób: Shepard to, Shepard tamto. Nawet w głośnej, pożal się Boże, „scenie seksu” partner zdaje się je wykrzykiwać w kluczowym momencie (gdyby nie fakt, że cała akcja ugrzeczniona została do poziomu lekcji religii w zerówce). Po przeboleniu braku ingerencji w nazwisko i rasę (będzie to człowiek), kreując postać należy ustalić jej płeć (do wyboru jedynie żeńska i męska), wygląd (tylko okolice głowy) oraz małe co nieco o przeszłości.
I tu dochodzimy powoli do elementów RPG. Zdecydować musimy się na jedno z trzech miejsc pochodzenia Sheparda i takiej samej liczby sposobów, w jakich przebiegł jego początkowy etap służby. Wpłynie to w niektórych miejscach na wydarzenia w grze, bowiem jednemu może się spodobać to, że np. urodziliśmy się na Ziemi i bohatersko bronili kolegów podczas walk, a drugiemu już nie. Bo Shepard jest osobą związaną z wojskiem i wraz z cudownym statkiem kosmicznym SSV Normandy (ciekawe, czy gdzieś tam lata sobie SSV Grunwald, albo Wiedeń?) wyrusza na pozornie rutynową misję odwiedzenia bardzo ważnej ludzkiej kolonii, New Eden, na której robotnicy pracujący przy budowie obwodnicy znowu napatoczyli się na kolejny starożytny artefakt.