Recenzja gry Horizon Forbidden West - Sony ma asa na Game Passa
Rudowłosa Aloy powraca w trochę nowej, trochę starej przygodzie i z miejsca kradnie nasze serca. Horizon Forbidden West nie rewolucjonizuje sandboksów, ale i tak jest jedną z najlepszych gier w tym gatunku od lat.
- graficzna petarda na PlayStation 5 – gra wygląda po prostu przecudnie i działa płynnie;
- wciągająca fabuła z epickimi misjami i lokacjami, stopniowo dawkująca emocje;
- odkrywanie nowych umiejętności Aloy do samego końca kampanii fabularnej;
- zachwycający świat gry z różnorodnymi krajobrazami i mnóstwem zakamarków do eksploracji;
- angażujące zagadki środowiskowe w połączeniu z bardzo dobrą mechaniką wspinaczki;
- imponująca menażeria maszynowych przeciwników i świetny system walki z nimi za pomocą przeróżnych narzędzi;
- sporo aktywności pobocznych i znajdziek naturalnie wkomponowanych w świat gry;
- wyzwania walk z maszynami na Arenie;
- mnóstwo opcji dostosowania interfejsu ekranu oraz poziomu trudności eksploracji i walki do własnych preferencji;
- wspaniała ścieżka dźwiękowa.
- trochę przegadane, nie zawsze ciekawe dialogi;
- nudne skrzynie z lootem zawierające głównie surówce do craftingu;
- przekombinowane, niezbyt czytelne drzewko rozwoju postaci (właściwie aż sześć drzewek).
Ależ to była epicka przygoda! To według mnie chyba najlepsze podsumowanie Forbidden West. Zgodnie z popkulturową tradycją bardzo ciepło przyjęta nowa marka Horizon Zero Dawn otrzymała kontynuację, a ta – zgodnie z kolei z tradycją sequeli – oferuje wszystkiego więcej, lepiej i jeszcze bardziej widowiskowo. Na „zakazanym zachodzie” drobna wojowniczka Aloy uczestniczy w tylu spektakularnych wydarzeniach, że wystarczyłoby ich dla Nathana Drake’a i Lary Croft razem wziętych.
Są one, rzecz jasna, odpowiednio rozłożone w czasie i stopniowo dawkowane w misjach fabularnych. I nawet jeśli pomiędzy nimi towarzyszą nam liczne sandboksowe elementy widziane już w każdej innej grze, tu działają one raczej jako dobre, sprawdzone rozwiązania, które czynią rozgrywkę bardziej płynną i wygodniejszą. Twórcy ze studia Guerilla Games zastosowali też parę patentów rzadziej dziś oglądanych w grach z otwartym światem oraz włożyli sporo wysiłku w wiele innych rzeczy, nie ograniczając się do zwykłego „kopiuj-wklej”.
Obok takich oczywistości jak pytajniki na mapie, pokolorowane na żółto punkty do wspinaczki czy skrzynki ze złomem do craftingu Aloy ma do dyspozycji chociażby bazę wypadową, która zmienia się wizualnie wraz z postępami w fabule. Horizon Forbidden West nie od razu też otwiera przed nami wszystkie rejony swego świata, a mapa odkrywana jest stopniowo tylko na przebytym szlaku, dzięki czemu każda podróż okazuje się wyczekiwaną wyprawą w nieznane i przynosi sporo niespodzianek. Po totalnej swobodzie od samego początku, typowej np. dla sandboksów Ubisoftu, było to naprawdę odświeżające i wciągające doświadczenie.
Jeśli coś można zarzucić grze, to jakieś drobne niedopatrzenia, niepozwalające określić jej tytułem perfekcyjnym. Największą wadą w moim odczuciu była w sumie rzecz będąca raczej kwestią gustu, która dla innych równie dobrze może być zaletą. Chodzi o ilość informacji, jakimi jesteśmy wręcz zasypywani podczas każdej rozmowy. Niby mają wyjaśniać niuanse złożonego uniwersum gry, ale przy okazji tworzą też pewien szum informacyjny, z powodu którego łatwo wpaść w przeklikiwanie dialogów. Na szczęście pośrodku tego wszystkiego jest Aloy, którą po prostu uwielbiam za jej waleczność i sarkazm w dyskusjach. Rozumiem jej determinację i kibicuję we wszystkim, co robi. Choćby dla niej warto zagrać w Forbidden West!
DRUGA OPINIA

Nowy Horizon mnie oczarował. Forbidden West to ogromny, dopracowany i przemyślany, choć może trochę przegadamy sandboks. W ciągu 35-godzinnej przygody zrobiłem blisko 700 screenów (wychodzi jeden co cztery minuty!) – tak bardzo nie mogłem się napatrzeć na cudowne pejzaże, realistyczne twarze czy fikuśne stroje postaci (szczególnie uwielbiam ich nakrycia głów). A to dopiero początek przygody z grą – po zaliczeniu fabuły zostało mi jeszcze zatrzęsienie znajdziek do znalezienia, wyzwań do zaliczenia czy miejsc do eksploracji. Ba, jest nawet horizonowy odpowiednik gwinta, w postaci gry planszowej z maszynami w rolach głównych. Zachwyciło mnie jeszcze coś: Horizon Forbidden West to bardzo niedzisiejsza gra – w zasadzie nie ma błędów, a zawartość nie powstała na zasadzie prostego „kopiuj-wklej”. Zdecydowanie warto – i to nawet na PS4.
OCENA: 9/10
Adam Zechetner
Skomplikowana, ale i wciągająca opowieść
Historia rozpoczyna się od ponurych wieści o postępującej zagładzie wszelkiego życia na Ziemi – i to mimo niedawnego pokonania panującego nad maszynami Hadesa – podfunkcji sztucznej inteligencji GAI, stworzonej, by kontrolować proces terraformacji planety. Aloy rusza więc na zachód w poszukiwaniu kopii zapasowej GAI, by dokonać jej restartu, tropiąc najpierw Sylensa, który – jak wiadomo ze sceny po napisach końcowych Zero Dawn – coś odkrył i knuje. Podróż okazuje się jednak mocno skomplikowana za sprawą zamieszkujących tamte tereny plemion. Restart GAI z kolei to niezwykle złożony proces, a poza tym pojawia się jeszcze Tilda, szczegóły historii Teda Faro i Odległego Zenitu i... ufff!
Nie da się krótko opowiedzieć tego, co dzieje się w uniwersum Horizona, gdzie kosmiczne technologie zderzają się z prostym życiem rdzennych plemion, tworzących lokalne społeczności. Twórcy gry też o tym wiedzą, dlatego właśnie tak wiele informacji ukryli w opcjonalnych dialogach z postaciami pobocznymi i jeśli będziemy chcieli wypytać je o wszystko, spędzimy na słuchaniu rozmów naprawdę ogromną ilość czasu. Wydaje mi się, że sporo tu niepotrzebnego komplikowania spraw czy zwykłego lania wody, bo nawet jakieś zadania opcjonalne opatrzone są wieloma długimi i często niezbyt pasjonującymi pogawędkami. Zupełnie jakby scenarzyści cierpieli na lekką grafomanię połączoną z zamiłowaniem do trudnych do zapamiętania imion i wzniosłych nazw.

Mechaniczne bestie, Aloy z łukiem i symbol zachodniego wybrzeża USA - Forbidden West w pigułce, ale podróż do tego miejsca będzie długa.
Z drugiej strony nie sposób ich nie docenić za stworzenie czegoś naprawdę świeżego i oryginalnego zamiast kolejnych elfów, smoków i orków czy madmaxowego postapo. Nie zaserwowali skleconej na kolanie historyjki, tylko dopracowaną epopeję o przedziwnej przyszłości Ziemi i jej mieszkańców. I mimo że bije z niej disneyowska łagodność bez tryskającej krwi czy zwrotów mocniejszych od „o kurczę”, mimo ogólnego przekombinowania i tego, że sporo dialogów może wpadać jednym uchem i wypadać drugim, i tak śledziłem fabułę Forbidden West z wypiekami na twarzy! Jest ona naprawdę dobrze skonstruowana. Ma logiczny ciąg wydarzeń, stopniowo dawkuje napięcie i emocje aż do widowiskowego finału w ostatnich misjach.
GAJA, Sobeck, Odległy Zenit i inni – czy można zagrać bez znajomości pierwszej części, czyli Zero Dawn?
Móc można, ale nie warto. A jeśli nie ma takiej opcji, to zdecydowanie trzeba obejrzeć jeden z wielu dostępnych filmików ze streszczeniem historii z pierwszej części gry. Twórcy wprawdzie przygotowali materiał ze skrótem dotychczasowych wydarzeń, ale te fanowskie wideo zdecydowanie więcej wyjaśniają. Uniwersum Horizona jest bardzo złożone i bogate, sięga tysięcy lat wstecz, a losy Aloy to opowieść raczej od początku pomyślana na co najmniej trylogię.
Forbidden West bezpośrednio nawiązuje do cliffhangera po napisach Zero Dawn i rozwija ten wątek, dorzucając kilka nowych. Powracają też ci sami bohaterowie poboczni. Wprawdzie w dodanym do interfejsu gry notatniku można znaleźć większość kluczowych informacji o roli poszczególnych osób i poznać chronologię wydarzeń, ale czytanie kilkudziesięciu „ścian tekstu” to raczej opcja dla chętnych, po zaznajomieniu się w bardziej przystępny sposób z historią z „jedynki”.
Ładniejszych napisów końcowych nie zobaczycie
Fabuła wciąga także dzięki swojej „filmowości”. Kamera w cutscenkach cały czas „pracuje”, widać zabawę tym, co akurat znajduje w kadrze, zmiany głębi ostrości i pola widzenia. W jednej misji, gdzie Aloy towarzyszy drużyna podążająca zupełnie innymi, własnymi ścieżkami, miałem wrażenie, że cała lokacja została specjalnie zbudowana tak, żebyśmy mogli czasem zobaczyć w tle malutkie postacie biegnące i walczące gdzieś tam daleko, na jakiejś grani. To niby detal dostrzegalny przez sekundę, ale jednocześnie pokazujący, jak wiele pracy i zaangażowania włożono w produkcję gry.
Tak samo jest w trakcie dialogów – nie ma już tylko dwóch gadających głów, co stanowi spory postęp względem „jedynki”. Jeśli rozmowa się przedłuża, zmienia się kąt widzenia, a bohaterowie czasem wstają, robią parę kroków i za chwilę znowu siadają, zachowując się bardzo naturalnie. Ową naturalność potęgują również niezwykle realistyczne twarze postaci, zwłaszcza Aloy, Zo czy antagonistki Regalli, która samymi oczami i mimiką potrafi wyrazić ogromną złość i nienawiść. Z taką dbałością wykonano jednak tylko kluczowe dla fabuły postacie. Reszta NPC zlecających różne zadania to już trochę inna jakość, choć nadal całkiem niezła.
Filmowo wygląda tu tak naprawdę każdy moment rozgrywki, co w dużej mierze jest zasługą przepięknego uniwersum gry. Są to niby standardowe dla otwartych światów biomy, ze śnieżnymi górami, pustyniami, lasami liściastymi – aż po tropiki, ale biorąc pod uwagę, że Aloy wędruje po skompresowanej mapie USA, chyba gdzieś od stanu Kolorado przez Arizonę i Nevadę aż do plaż Kalifornii, nie ma się wrażenia sztuczności i generyczności przemierzanego rejonu. Od razu czujemy, gdzie jesteśmy, a świetne tekstury zachwycają niezależnie od otoczenia, choć zaskakuje nieco krótki zasięg rysowania terenu maskowany mgłą w oddali.
Malowniczym krajobrazom towarzyszą mocno kontrastujące z nimi wnętrza budowli związanych ze sztuczną inteligencją GAJ-ą i działalnością ludzi w przeszłości. Zamiast pustkowi i gór nagle zanurzamy się w futurystyczne korytarze i hale jakichś laboratoriów czy serwerowni. Zupełnie zmienia to klimat, jakbyśmy włączyli inną grę, ale wrażenia pozostają równie dobre, bo oświetlenie oraz szczegółowość lokacji także stoją na najwyższym poziomie. Po takich pochwałach nie muszę już chyba dodawać, że oprawa graficzna na PlayStation 5 zachwyca, a swego rodzaju nagrodą są tutaj wspomniane napisy końcowe. Gwarantuję Wam, że przeczytacie je do samego finału owej sekwencji, klikając co sekundę przycisk robienia screenshota!
PlayStation 4 vs PlayStation5 – jak gra się na obu generacjach?
Wprawdzie całą grę przechodziłem na PlayStation 5, ale początek z długim prologiem rozegrałem także na PS4. Do dyspozycji miałem zwykłą, pierwszą wersję sprzętu, ale z podpiętym kablem USB dyskiem SSD, gdzie zainstalowany była gra – nie mogę więc,niestety, stwierdzić, jak działa wczytywanie na zwykłym HDD konsoli.
Horizon Forbidden West na PS4 działa zaskakująco dobrze. Roślinność jest równie gęsta i bogata, a płynność animacji bardzo dobra. Chyba tylko w osadzie Złomianki odczułem jakieś spowolnienie w jednym momencie, gdy w tle było jednocześnie dużo osób i jakiś dym, ale nie było to żądne wyraźne chrupnięcie. Najbardziej zauważalna jest chyba niższa rozdzielczość na PS4 – 1080p. Gorszej jakości są refleksy światła czy ilość detali na twarzach bohaterów w czasie rozgrywki. Widać też lekką ziarnistość obrazu, ale to może być wina niskiej rozdzielczości oglądanej na 50 calach. Ogólne wrażenia były bardzo dobre.
Na PlayStation 5 do wyboru są dwa ustawienia: lepsza rozdzielczość i lepsza wydajność, i przyznam, że różnice pomiędzy nimi wymagają włożenia sporego wysiłku, by je wyłowić. W trybie lepszej rozdzielczości nie odczułem żadnego dyskomfortu, żadnej dużo gorszej płynności i grało mi się przez cały czas bardzo dobrze, w przeciwieństwie choćby do Dying Light 2. W lepszej wydajności z kolei jakość obrazu nie spada drastycznie – gra cały czas wygląda bardzo dobrze i szczegółowo. Na PS5 możemy jeszcze cieszyć się z pomysłowego wykorzystania forcefeedbacku triggerów dających przyjemny opór podczas otwierania przejść włócznią czy rzucania oszczepów. Niestety, dźwięk 3D wydaje się być ograniczony tylko do dedykowanych słuchawek dla PS5. Te z technologią 360 Reality Audio, bądź co bądź również od Sony, nie dawały żadnych efektów.