Recenzja gry Mutant Year Zero – XCOM, Original War i Fallout wchodzą do baru...
Roku 2018, co robisz? Przestań! My chcemy żyć, a Ty zasypujesz nas świetnymi tytułami na wiele godzin (oraz Falloutem 76). Jeszcze nie skończyliśmy Red Dead Redemption 2, a tu przyszła paczka z Mutant Year Zero od The Bearded Ladies...
Natura się obroni, mawiał kiedyś Andrzej Poniedzielski. Jeszcze parę lat temu wieszczono koniec takich gatunków jak RTS-y, izometryczne RPG czy gry taktyczne, ale – jak widać – one też się obroniły. Nie rządzą duszami jak niegdyś, niemniej potrafiły odnaleźć się we współczesności.
Graczy wydających na takie tytuły ciężko zarobione pieniądze nie brakuje, podobnie jak chętnych, którzy chcą to wykorzystać, zapełniając ową niszę. Jeśli na przykład tęskniliście za porządną grą w postapokaliptycznych klimatach z taktyczną walką, to Mutant Year Zero: Road to Eden jest właśnie dla Was. Premiera tej produkcji mogła umknąć Waszej uwadze, ale my jesteśmy tu po to, żeby pomóc Wam naprawić ten błąd.
Kacze opowieści
- klimat przygodowego science fiction z lat 80.;
- nastrojowa elektroniczna muzyka i udane udźwiękowienie;
- bardzo dobry model walki, inspirowany XCOM-em;
- niezła fabuła z przesłaniem;
- sympatyczni, zróżnicowani bohaterowie;
- ładne dwuwymiarowe przerywniki filmowe;
- świetne mapy i projekty lokacji;
- proste, ale przyjemne – i kluczowe! – elementy skradanki;
- wciąga, i to mocno.
- drobne błędy techniczne;
- ubogie animacje w filmikach na silniku gry;
- nie zawsze czytelne wizualnie walki;
- czasem miesza w save’ach.
Mutant Year Zero to specyficzny mariaż gatunkowy. W tej postapokaliptycznej zupie oprócz taktycznej walki rodem z Enemy Unknown i uproszczonej skradanki znalazło się też miejsce na sporą dawkę RPG oraz szczyptę przygodówki i survivalu. A wszystko to wzbogacone gęstym klimatem i niezłą fabułą. Właśnie! Zdziwicie się, ale historia odgrywa tu naprawdę ważną rolę i w przeciwieństwie do BattleTecha czy XCOM-a nie jest tylko pretekstem do zabawy kolejnymi świetnymi mechanikami. To pewnie kwestia rodowodu, w końcu Road to Eden zostało oparte na papierowej grze fabularnej.
Scenarzyści chcą przy tym przekazać, jak mi się wydaje, właśnie to, że natura się obroni, a życie znajdzie sobie drogę. Ludzkość tradycyjnie skrewiła. Mocno, po falloutowsku, ale zanim spadły bomby, doprowadziliśmy do wyczerpania zasobów i katastrofy ekologicznej. Pojawiła się także tajemnicza i bardzo groźna zaraza. Atomówki były więc jedynie ostatnim rozdziałem w księdze zagłady. W trakcie gry okazuje się zresztą, że ludzkość nagrzeszyła jeszcze bardziej, ale to już zostawię Wam do odkrycia.
Akcja tytułu kręci się wokół Arki – powstałego na górze złomu miasta, stanowiącego przyczółek dla zbłąkanych dusz. Tylko nieliczni śmiałkowie zwani stalkerami (a jak inaczej mogliby się nazywać?) zapuszczają się dalej, poza bezpieczne terytorium. Większość z nich to zmutowane humanoidy. Niektórzy przypominają ludzi, inni – antropomorficzne zwierzęta. Główni bohaterowie to kąśliwy kaczor Dux i kreowany na drużynowego twardziela dzik Bormin. Obaj wykonują polecenia Ojczulka, czyli przywódcy Arki. Obu dżentelmenów poznajemy tuż przed tym, jak otrzymują nowe zadanie, które zmieni ich sposób postrzegania świata.
Muszą bowiem podążyć śladem kolegi po fachu, który zebrał sobie podobnych i wyruszył na poszukiwanie mitycznego Edenu – miejsca obiecanego. Więcej nie zdradzę, bo warto, byście odkryli to sami. Historia jest liniowa i nie ma tu żadnych wyborów moralnych (możemy za to dość swobodnie eksplorować lokacje dodatkowe – co najwyżej zbierzemy baty), ale to jedyna wada skryptu.
SZWEDZKIE KORZENIE
Gra powstała na bazie zasłużonego papierowego systemu RPG o nazwie Mutant, wydanego w latach 80. XX wieku w Szwecji. Jego twórcy przedstawili świat setki lat po katastrofie. Zamieszkiwały go roboty, mutanty i ludzie toczący walkę o przetrwanie. Na przestrzeni lat ukazywały się kolejne edycje i wersje, w tym jedna z nowszych: Mutant – Year Zero.