Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 27 lipca 2007, 13:40

autor: Krzysztof Gonciarz

Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry na PC

Czyżby Capcom nie miał już swego miejsca w świecie Pecetów? Kolejna konwersja i kolejna porażka.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Wiecie, tak prywatnie to nie mam Xboksa. Jak coś trzeba, używam sprzętu redakcyjnego – i taki stan rzeczy jest z gruntu zadowalający, bo są w życiu ważniejsze wydatki, niż rozrywka. Bywają jednak momenty, w których patrząc na swojego wiecznie rozkręconego Peceta czuję się jak skończony łoś. Premiera Lost Planet w wersji na komputery osobiste była właśnie takim dniem. Najpierw desperackie szukanie wolnego miejsca na dysku (bagatelka 7 GB), potem kilka minut spędzonych w setupie, jadę. 15 klatek na sekundę jak nic. Do diaska! – zakląłem siarczyście, po czym z politowaniem spojrzałem na swoją „platformę”. Jak pamięcią sięgnąć, kosztował mnie ten złom tyle, co trzy 360-tki. A tu, zamiast Xboksa 1080, dylematy: wyłączyć efekty oświetleniowe czy może zjechać z detalami postaci. Cokolwiek, byle dało się to jako-tako grać. I jak tu nie uważać PC za dość ułomne rozwiązanie w kwestii rozrywki? Naczelny argument „zupgraduj się!” jakoś do mnie nie przemawia, gdyż jak zawsze w takich chwilach okazało się, że moja inwestycja musiałaby mieć charakter dość radykalny: do wyrzucenia poszłaby płyta główna, pamięć i grafika. A wszystko to, żeby w sensownej jakości odpalić grę, która na konsoli śmigała bez zarzutów pół roku wcześniej.

Lost Planet jest grą akcji ze stacji Capcomu, która swą pierwotną premierę miała w styczniu tego roku. Jak może pamiętacie, japońskie studio bardzo się ostatnimi czasy uparło, by bezcześcić swe wybrane hity miernymi portami na Pecety. Oberwało się już Devil May Cry, Onimushy i Resident Evilowi. No to czemu nie iść za ciosem i nie spitolić na oczach świata swojej najnowszej, kiełkującej dopiero franszyzy? Jak powiedzieli, tak zrobili.

Bohaterowie wciąż robią groźne miny, ale ich kwestie to nierzadko montypythonowska komedia.

Brutalnie przeniesiony z telewizorów na monitory tytuł budzi zastrzeżenia już od pierwszych chwil spędzonych z klawiaturą w ręce. No właśnie, klawiaturą. Przy tego typu konwersjach zaskakująco rzadko myśli się o graczach, którzy nie mają ochoty wydawać pieniędzy na dodatkowy kontroler. Żadna to przecież sztuka obsłużyć grę akcji za pomocą narzędzi domyślnie wchodzących w skład modelowego komputera naszych czasów. A tutaj nie dość, że sterowanie zrealizowano na ogólne odwal-się, to jeszcze wyraźnie sugerowane jest nam, że powinniśmy czym prędzej pobiec do sklepu po oryginalny Xbox 360 Controller for Windows XP. Dwie stówy w tę czy w tę. Jak się bawić, to się bawić. Zwłaszcza w Polsce.

W grze kierujemy losami jegomościa o imieniu Wayne. Poznajemy go w interaktywnym wprowadzeniu, w trakcie którego jego ojciec zostaje zabity przez gigantycznego obcego, a sam bohater ląduje uwięziony pod śniegiem w swym uszkodzonym mechu. Odnajduje go grupka rebeliantów (czy coś – ukończyłem grę w sumie 4 razy, ale do końca nie czaję tej infantylnej intrygi), którzy zapraszają go do wspólnego hasania po śnieżnych pustkowiach planety EDN III. Mniej więcej. Szczegóły są o tyle nieistotne, że fabułę LP trudno traktować w jakikolwiek sposób poważnie. Szkoda, bo w czasach gdy snuło się o tej grze domysły na podstawie trailerów, wycinki z cut-scenek wyglądały doprawdy nienajgorzej.

Jak chodzi o gameplay, mamy tu w zasadzie dość typową strzelankę TPP. Idziemy z punktu A do B, eliminujemy wszystkich ludzi i alienów na naszej drodze, po czym oglądamy kolejny filmik. I tak przez jakieś, nie wiem, 6 godzin. Na konsoli trwało to dłużej, jako że celowanie na padzie stanowiło swego rodzaju wyzwanie, nawet mimo ułatwień w formie delikatnego autonamierzania. Teraz nawet najprostszy karabin jest w naszych rękach narzędziem masowej zagłady – głównie dlatego, że większa część przeciwników w grze wymaga precyzyjnych trafień w dość jasno oznaczone, czułe punkty.

Komu będzie chciało się z nim męczyć bez perspektywy 50 punktów do gamer score’a?

Akcja toczy się, jak wszyscy chyba zdążyli się zorientować, na bezkresnej lodowej pustyni. Zamieszkała jest ona zarówno przez ludzi (głównie piratów), jak i obcych, tutaj zwanych Akridami. Te gigantyczne stwory są w istocie największą – dosłownie – atrakcją gry. Regularni przeciwnicy rozmiarami potrafią przewyższać bossów z konkurencyjnych produkcji, a bossowie tutejsi... Wiadomo. Koniec końców, nie gra się w to źle. Po obejściu drobnych problemów ze sterowaniem (sprawne wykonywanie uników wymaga palców Rafała Blechacza, zaklinam!) robi się całkiem miło. Trzeba tylko pamiętać, by nie eksploatować nadto developerskich błędów – jak choćby faktu, że jeśli będziemy biec na złamanie karku przez cały poziom (nie zatrzymując się, by nieco postrzelać), prawdopodobnie nic nas na dobrą sprawę nie zatrzyma, a czas potrzebny na ukończenie gry spadnie o kolejną godzinę.

Gracze pecetowi nie dostali nic na miejsce usuniętych z gry achievementów. Prowadzi to do z lekka absurdalnej sytuacji, w której nie otrzymujemy absolutnie żadnej nagrody za skompletowanie wszystkich Target Marków – poukrywanych na poszczególnych etapach monet, które mamy ustrzelić. Podobnie, nikt nie przyklaśnie nam za zabicie gigantycznego czerwia na trzecim etapie, ani nawet ćmy na piątym. Powie ktoś, że Xbox Live niewiele wniósł do percepcji gier wideo? To się ktoś nie zna.

Co trzeba wersji na komputery oddać, to niewątpliwie wyższej jakości grafikę, niż ta znana z konsoli. Po włączeniu wszystkich szczegółów otoczenia i podkręceniu rozdzielczości robi się tu wręcz orgiastycznie. Problem w tym, że potrzebujemy do takiej zabawy naprawdę mocnego, nowoczesnego sprzętu. Ciekawostką póki co jest możliwość odpalenia gry w trybie zoptymalizowanym pod DirectX 10. Niestety, po nasłuchaniu się, co Shinobix przeszedł próbując zainstalować Vistę specjalnie dla Halo 2, wybiłem sobie z głowy podobne eksperymenty. Wesprę się wobec tego na opinii znajomego ryzykanta, który twierdzi, że wygląd gry nie zmienia się znacząco, wydajność za to siada do reszty. No, to zostajemy na XP.

Jeśli jesteście bardzo głodni informacji na temat gry, sprawdźcie oryginalną recenzję wersji na 360-tkę. Zabawne, jak praktycznie ta sama produkcja potrafi być różnie odbierana ze względu na platformę, na której się ukazuje. Nie jest to kwestia wydajności, ani nawet sterowania. Ta gra nie ma swego miejsca w świecie Pecetów. Na pewien sposób szkoda, że w ogóle wydano tę konwersję. Tylko niepotrzebnie napsuje niektórym smaku. Niech żyjący w nieświadomości pomną te słowa: Capcom to wielka firma, która wydaje wielkie gry. Ale niechże nie robi sobie wstydu, konwertując je na PC.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • intensywna akcja;
  • starcia z bossami;
  • podkręcona grafika.

MINUSY:

  • wysokie wymagania sprzętowe;
  • obsługa słabo dostosowana do klawiatury i myszy;
  • bardzo słaba fabuła.
Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry na PC
Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry na PC

Recenzja gry

Czyżby Capcom nie miał już swego miejsca w świecie Pecetów? Kolejna konwersja i kolejna porażka.

Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry
Lost Planet: Extreme Condition - recenzja gry

Recenzja gry

Lost Planet to taka Diuna na zimno, z dodatkiem mechów i gigantycznych przeciwników. Tu zima nie zaskakuje drogowców.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.