Spokojnie, to tak miało być
To jednak nie koniec zaskoczeń, choć tym razem szykujcie się na wiadomość pozytywną. Dosyć możliwe, że oparcie fabuły na tych kliszach było świadomą decyzją artystyczną Nolana. Jestem tego prawie pewien. Reżyser ten zawsze spotykał się z zarzutami, jakoby jego filmy były przesadnie zadufane w sobie. Określano je bardzo często pseudofilozoficznym bełkotem. Nie uwierzycie, ale Krzysiek wziął te uwagi do siebie. Może i znów stworzył coś spektakularnego, a miejscami nawet i przesadzonego, ale całość przyprawił odrobiną autoironii.
Wystarczy spojrzeć na sylwetki głównych bohaterów, których można zresztą policzyć na palcach jednej ręki. Głowna postać odgrywana przez Johna Davida Washingtona (syna utytułowanego aktora Denzela Washingtona) nazywana jest… Protagonistą. To zwykły agent CIA, który zdał test lojalności, przez co został zaangażowany w całą inicjatywę wokół operacji Tenet. Nie zadaje on zbędnych pytań, tylko w profesjonalny sposób dąży do osiągnięcia celu, skacząc od sceny do sceny – a to w garniturze, a to w kombinezonie. Ponadto parokrotnie podkreśla, że jest, nomen omen, Protagonistą i wszystko zależy od niego. Towarzyszy mu enigmatyczny agent Neil (w tej roli naprawdę świetny Robert Pattinson) – inteligentny partner zawodowy, którego nie da się nie lubić. Nie znamy przeszłości tych bohaterów, ponadto są oni w dużej mierze wyprani z emocji. No ale idą przed siebie, tak jak każe fabuła.
Dwa pozostałe przypadki to już przykład całkowitego przerysowania i dowód na niemałe poczucie humoru Nolana. Mowa o antagoniście filmu, Andreiu Satorze (Kenneth Branagh), czyli stereotypowym rosyjskim milionerze z charakterystycznym wschodnim akcentem i tendencją do podnoszenia głosu, stosowania gróźb oraz przekładaniach tych gróźb na okropne tortury. Prowadzi oczywiście czarne interesy, a także jest wplątany w cały ten bałagan z odwróceniem czasu. Nie zamierzam zdradzać motywów jego działań, ale sami wiecie – jeżeli Rosjanin nie może czegoś mieć, to nikt inny nie będzie tego miał. Wystarczy, że usłyszycie dwa dialogi z udziałem tego pana i od razu zaczniecie się głośno śmiać. Takiego komicznego złola w Tenecie po prostu się nie spodziewałem.

„Fantastyczną czwórkę” zamyka żona Satora, Kat (Elizabeth Debicki). Jej postać reprezentuje nieco odświeżoną wersję damy w opałach. Nie kocha swojego partnera, wręcz go nienawidzi, a zależy jej tylko na utrzymaniu zdrowej relacji z małym synkiem (który pojawia się na ekranie w góra trzech scenach). Po jakimś czasie bohaterka zaczyna się uniezależniać i zyskuje trochę pazurków, pomagając Protagoniście w tej jakże poważnej misji. A co takiego autoironicznego możemy dostrzec w Kat? Chociażby to, że na wieść o tym, iż świat może zostać doszczętnie zniszczony, reaguje słowami: „A w tym także mój syn?”. Uwierzcie mi, takie niuanse najlepiej dostrzega się na żywo. Naprawdę doceniam tę próbę zabawy z narracją filmową Nolana, bo pokazuje ona chęć stałego rozwoju twórcy i jego otwarty na nowe pomysły umysł.
Potrzebne tabletki przeciwbólowe
Takie autorskie eksperymenty nie zakryją jednak niedoskonałości Teneta, które są szczególnie widoczne na poziomie kompozycyjnym. Pamiętacie z pewnością Incepcję i bardzo inteligentne wykorzystanie w niej systemu szkatułkowego. Z jednego wymiaru wchodziliśmy w drugi wymiar i tak w kółko. W Dunkierce natomiast akcję obserwowaliśmy z kilku płynnie wymieniających się perspektyw: wodnej, lądowej i powietrznej. Najnowszy film Nolana ma ten problem, że przez pierwszą połowę nie wyróżnia się absolutnie niczym na tle pierwszego lepszego akcyjniaka ze Stevenem Seagalem czy Melem Gibsonem w rolach głównych (nie mówię oczywiście o kwestiach technicznych i wizualnych, bo to dwie różne ligi). Dopiero potem w grę wchodzi na poważnie zabawa z odwracaniem czasu i dosyć sprytnie nawiązuje do tych bezbarwnych kilkudziesięciu minut, które właśnie minęły. Problem w tym, że niektóre sceny potrafią pędzić na zabój i nie zatrzymują się nawet wtedy, kiedy wymaga tego sytuacja.
Ma to też swoje dobre strony. Może i niebywale męczyły mnie te wszystkie harce, ale w pewnym momencie uznałem, że jak już mam zostać przygnieciony tym natłokiem wrażeń, to na maksa. I wiecie co? Idzie się wczuć w klimat tego zasuwającego potwora. Opad szczeny powodują przede wszystkim kreatywnie zrealizowane sceny walki, w których przeszłość styka się z przyszłością (nie zrozumiecie, dopóki nie obejrzycie). Kamera trzyma się bardzo blisko aktorów, przez co łatwo można się poczuć osaczonym i zagrożonym. Zapierającym dech wydarzeniom towarzyszy dzika muzyka Ludwiga Göranssona, laureata Oscara za ścieżkę dźwiękową do Czarnej Pantery. Co ciekawe, początkowo na jego miejscu miał być Hans Zimmer, ale nie martwcie się – i tak usłyszycie sporo tub oraz przejmujących partii smyczkowych.
Nieprzypadkowo padło tutaj trochę gorzkich słów w stronę Teneta – seans ten nie należał do najprzyjemniejszych, a bóle głowy będą mnie pewnie męczyć za każdym razem, kiedy spróbuję choć przez chwilę pomyśleć o tym tytule. Jestem pewien, że gdybyśmy wskrzesili Alfreda Hitchcocka i pokazali mu właśnie to dzieło jako przykład współczesnego kina, to legendarny reżyser dostałby zawału z nadmiaru wrażeń i po raz kolejny wyzionąłby ducha. Cholera, kto wie, czy Nolan nie nakręcił właśnie najgorszego (co nie znaczy, że złego) filmu w całej swojej karierze? Jakkolwiek jednak nie podoba mi się perspektywa udania się na powtórny seans w celu zrewidowania swoich poglądów, to wiem, że po raz kolejny doświadczę czegoś jedynego w swoim rodzaju. Bo pastwić się nad widzem też trzeba potrafić.
Ocena: 6/10
O AUTORZE
Nolan to jeden z nielicznych reżyserów, którego filmografię znam na pamięć. Gość kupił mnie swoim stylem, zawsze jestem ostatnią osobą krytykującą jego twórcze dokonania. Chyba po prostu lubię takie kreatywne bestie. A o których jego dziełach myślę najlepiej? Zdecydowanie o Memento oraz Dunkierce. Na szarym końcu plasują się i tak niezłe Interstellar oraz Tenet.
