- No Time to Die sprawiło, że wreszcie uwierzyłem w tego Bonda - recenzja
- …Musi sobie radzić bez porządnego złola
…Musi sobie radzić bez porządnego złola
Szkoda, że przy tym wszystkim Lyutsifer Safin, wróg grany przez Ramiego Maleka, nie dorównuje anturażowi, który wokół niego zbudowano. Jego osobista motywacja jest nawet ciekawa, taka trochę w stylu Pięknej i Bestii, ale strasznie słabo wybrzmiewa. Natomiast ogólna idea przyświecająca temu złolowi okazuje się cienka jak barszczyk i podobna do dziesiątek innych. Szkoda, bo Malek ewidentnie chciał tu zagrać coś wyjątkowego i kiedy mógł – to robił to. Przez rozmydloną postawę słabo wypada słowna szermierka i pojedynek charakterów z Bondem. Tyle dobrego, że złoczyńca faktycznie postawił agenta przed trudnymi dylematami. Bo co jak co, ale No Time to Die sprawnie podbija stawkę i trzyma w napięciu, bywa nawet nieprzewidywalne.

Wielki krąg życia
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że No Time to Die całkiem śmiało czerpie z… Metal Gear Solid. Motyw z nanobotami, niektóre kadry, gadżety i pomysły wyglądały jak żywcem wyjęte z serii o Solidzie Snake’u. Jest to o tyle zabawne, że Kojima, zwłaszcza przy Metal Gear Solid 3: Snake Eater, mocno podpierał się bondowską konwencją (oraz anime i oczywiście Ucieczką z Nowego Jorku Carpentera). Cóż, jeśli dobrze to odczytałem, to historia po prostu zatacza koło, a dzieła inspirują się nawzajem. A może to po prostu przyjemny zbieg okoliczności.
Na szczęście bohaterowie drugiego planu – w tym nowa 00 – nadrabiają za Safina i tworzą zgraną sieć relacji. A to przecież w większości starzy znajomi, którzy tym razem po prostu pokazują trochę bardziej ludzkie oblicze i bardziej angażują się w akcję (choć moje serce skradła Ana de Armas w roli Palomy; jej solowy film w tym uniwersum obejrzałbym jeszcze chętniej). Przyjemnie patrzy się na to, jak reagują na Bonda. Nawet one-linery 007 bywają bardziej wyraziste i lepiej siadają. Humor – może przez kontrast z większym dramatyzmem wydarzeń – faktycznie tu działa.

Film wygląda też naprawdę świetnie, to jeden z bardziej spektakularnych i plastycznych Bondów, jakie stworzono. Brzmi intensywnie, a muzyka, choć wstrzemięźliwie podchodzi do motywu przewodniego, bezbłędnie buduje napięcie, wpada w ucho. Wprawdzie wolę motywy muzyczne z Casino Royale czy Skyfalla, ale Billie Eilish podołała wyzwaniu. Stworzyła nastrojowy, nieco niepokojący, a jednocześnie nostalgiczny i elegancki utwór, dobrze podkreślający charakter No Time to Die.
Przed pójściem do kina słyszałem zarzuty, że No Time to Die jest za długie. Rzeczywiście, metraż robi wrażenie, ale w trakcie seansu tego nie odczuwałem. Film naprawdę wciąga – mimo mankamentów. Spina do kupy porozrzucane po kilku filmach fragmenty osobowości Bonda, zapewnia dużo rozrywki i podobnie jak Casino Royale oraz Skyfall pozostawia po seansie przyjemny osad. Świadomość, że to jedno z tych pożegnań, na które warto było czekać. Cóż mogę zatem powiedzieć na koniec? Do zobaczenia w nowej odsłonie, Panie Bond.
OCENA: 8/10
OD AUTORA
Craig nigdy nie był „moim” Bondem. Do dziś nie wiem, o co chodzi w Quantum of Solace, a na Spectre prawie zasnąłem. A jednak ceniłem to podejście, stanowiło ciekawe urozmaicenie i pewnie przez ten rozjazd narracyjny reżyserowie raz trafiali, a raz nie. Casino Royale oglądało mi się całkiem przyjemnie, zaś Skyfall naprawdę do mnie przemówił. Cóż, ciekawa to była epoka dla 007 i nie żałuję, że mogłem ją śledzić, ale cieszę się, że nadchodzi nowy Bond. Mam nadzieję, że zaserwują mi 007 w stylu Pierce’a Brosnana – typa z przebłyskami wrażliwości i ludzkich odruchów, ale jednocześnie takiego, który doskonale bawi się jako dziarski zabójca na smyczy Jej Królewskiej Mości. Czas pokaże, w którą stronę to pójdzie.
