Łajzy takie jak my. Najlepszy serial, którego nie oglądamy
Łajzy takie jak my
Młodego Saula – a właściwie Jimmy’ego McGilla – nie da się nie lubić. To bohater zwykłego zjadacza chleba. Bohater, na jakiego zasługujemy. Którego potrzebujemy. Jest taki jak my i ma równie przewalone w życiu. A może nawet bardziej.

W Better Call Saul poznajemy go jako sympatycznego i ambitnego underdoga, który musi zajmować się chorym starszym bratem, brać sprawy z urzędu i który próbuje poprawić sobie status społeczny. Wizytówkę tego ostatniego stanowi kancelaria Jimmy’ego – klitka na zapleczu salonu kosmetycznego. Klitka, w której ten również nocuje.
Motywacja Jimmy’ego jest ludzka, nie ma nic wspólnego z żądzą władzy czy podbijaniem ego jak w przypadku innych popularnych antybohaterów z seriali z ostatnich lat. Chce się wybić, żeby udowodnić, że jest dobrym prawnikiem, by urosnąć w oczach brata, Chucka – zasłużonego adwokata, współwłaściciela kancelarii z prawdziwego zdarzenia. Ponadto Jimmy próbuje odciąć się od przeszłości i postępować słusznie.
Niegdyś działał jako con man – oszust z showmańskim zacięciem, który sprytem i urokiem potrafi wyprowadzić każdego w pole. Tą pozornie łatwą drogą dotarł za kraty – ale i do odkupienia. To wtedy zaczął studiować prawo i okazało się, że ma głowę i do tego. Poznajemy go w momencie, gdy wszystko idzie nie tak, gdy o każdy sukces musi się szarpać z materią. To jak czołganie na poligonie. Bierze na plecy dodatkowy balast, bo widać, że zależy mu na bliskich.
To czyni jego podróż boleśniejszą do oglądania. Bo wiemy, że nie skończy po stronie aniołów. Że będą go kusić przekręty i popisy. I ulegnie, bo trzeba komuś pomóc, bo trzeba ocalić własną skórę albo odstawić numer dla samej adrenaliny. Każdy krok Jimmy’ego pokazano tu po mistrzowsku. To błazen, postać zabawna i tragiczna, to lustro, w którym przeglądamy się my – oraz inni bohaterowie. To lustro, które pęka pod naporem wydarzeń.
Jimmy’emu towarzyszy galeria wyjątkowo barwnych i wiarygodnych postaci. Drobne cwaniaczki, prawnicy, oszuści, przestępcy, upadli gliniarze. Wraca skorumpowany były policjant Mike, który szybko wyrasta na równorzędnego bohatera. Ma swoją ścieżkę do przejścia i okazuje się drugą stroną monety z podobizną Saula. Drugą stroną monety, która za nic ma sobie prawo i działa według własnego kodeksu. Historie tych facetów przecinają się w kluczowych punktach, ale w nietuzinkowy sposób. Choć dokonują coraz bardziej dwuznacznych czynów niezgodnych z literą prawa, wciąż im kibicujemy, wciąż przejmujemy się ich losem.
El Camino
Gdyby mało Wam było Breaking Bad i Better Call Saul, dodam, że powstał film stanowiący epilog pierwszego z seriali. Opowiada o tym, co działo się z Jessem Pinkmanem, pomocnikiem Waltera, po zakończeniu historii tego ostatniego. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale całkiem przyjemny seans.
To na tym polu Better Call Saul wygrywa z całą konkurencją, nawet z pomnikowym Breaking Bad. Mamy za sobą pięć sezonów historii o staczających się ludziach, a wciąż stoimy po ich stronie, wciąż ich uwielbiamy. Są ludzcy, troszczą się o kogoś, a schodzą coraz głębiej w otchłań, bo muszą, bo nie ma odwrotu po pierwszych, pozornie niewinnych krokach. Bywają podatni na ciosy, a ich wrażliwość wzbudza współczucie.
Dobór aktorów działa na jeszcze jednym, podświadomym poziomie. To nie są modelki, modele i posągi z sześciopakami. Bohaterowie wyglądają jak zwykli ludzie, nie zawsze nadający się na pierwsze strony kolorowych magazynów.
Jimmy kradnie serca widzom jeszcze z jednego powodu. Oddalając się od pozytywnej strony osobowości – nie biegnie po władzę. Wprost przeciwnie, obserwujemy kolejne antyestablishmentowe zagrania chytrego prawnika. Kiedy Jimmy gra na nosie większym od siebie, to jakbyśmy oglądali współczesnego Robin Hooda w wymiętym, kiczowatym garniaku. Kiedy odgrywa się za swoje i cudze upokorzenia – przynosi katharsis także nam.

A ci ludzie, o których Jimmy się troszczy? To też świetnie nakreślone postacie. Na czoło stawki wysuwa się brat Chuck (Michael McKean), mocno pokomplikowana postać, pełna sprzeczności, a jednocześnie robiąca za sumienie naszego bohatera. Jimmy’emu partneruje też prawdziwa perełka i odkrycie tego serialu – Kim Wexler (Rhea Seehorn). Prawniczka, która zaczynała w kancelarii Chucka. Z jednej strony robi za kolejnego „aniołka” siedzącego na ramieniu McGilla, z drugiej to znakomicie pomyślana, samodzielna postać z własnymi problemami i drogą do przejścia.
Gilligan naprawia tu błąd, jaki popełnił przy żonie Waltera White’a, Skyler, która mimo że funkcjonowała jako głos rozsądku, została znienawidzona przez fanów (czy słusznie, to inna sprawa). Kim działa zwyczajnie efektowniej, jest sympatyczna, proaktywna, choć nie brak jej słabości i rys na charakterze. Wystarcza jednak tego wszystkiego, by z biegiem akcji stała się pełnoprawną trzecią postacią wiodącą. I kto wie, czy też nie dostanie swojego serialu...
Najlepsze dopiero przed nami
Powoli zbliżamy się do finału. Piąty sezon porozstawiał pionki na szachownicy przed ostatecznym starciem. Boję się o losy poszczególnych bohaterów, tak potrafią do siebie przywiązać. Jedyne, czego mogę być pewien, to to, że Better Call Saul na koniec zafunduje nam emocjonalny nokaut. Być może mocniejszy i bardziej efektowny niż ten z Breaking Bad.

Tymczasem fama serialu zatacza coraz szersze kręgi. Z Breaking Bad było podobnie. Dzieło Vince’a Gilligana nabierało rozpędu, aż przekonało do siebie cały świat. Wielu, w tym ja, wskoczyło na tę karuzelę metamfetaminowego szczęścia około trzeciego albo i czwartego sezonu. Dlatego jestem spokojny o los Saula, choć na początku były obawy, że historia przepadnie. W końcu to tylko spin-off, w dodatku niespieszny w snuciu opowieści. W dobie przebodźcowania i miliona komunikatów oraz obrazów, które przyswajamy – to potrafi zniechęcić. Ale Better Call Saul to jeden z tych przypadków, kiedy warto się przemóc. Z nawiązką wynagradza wyjście poza strefę komfortu. A że na Netflixie jest już pięć kompletnych sezonów – to optymalny moment, by zadzwonić do Saula.
Jak już się z Jimmym poznacie, to całkiem możliwe, że wrośnie w Was bardziej niż Walter White. To jeden z nas, człowiek, któremu życie rzucało kłody pod nogi. I całkiem możliwe, że ten uparty, genialny cwaniak na ostatniej prostej pokaże sztuczkę powodującą opad szczęki. Numer, po którym nie będziecie tymi samymi widzami co dawniej.
O AUTORZE
W Better Call Saul odnalazłem coś wyjątkowego, czego brakowało mi w każdym innym serialu. Bohatera, któremu daleko do ideału, ale rozumie innych ludzi (choć nie do końca samego siebie). Znakomity, subtelny czarny humor. Obłędnie dobrą pracę kamery. Świetne wątki i postacie drugoplanowe, które niczym w Biblii stają się pierwszymi. Z Jimmym łatwo się utożsamić, wejść w jego buty (do tego stopnia, że na larpie New Age odgrywałem kogoś bardzo podobnego).
I teraz mam problem. Kiedy coś oglądam, nie daj Boże o podobnej tematyce, to cholernie wysoko zawieszam poprzeczkę. Dlatego np. takie Ozark, świetny przecież serial, w moich oczach przegrywa. Staram się nie porównywać i po prostu cieszyć kolejnymi dziełami w oczekiwaniu na ostatni popis Jimmy’ego. Better Call Saul jednak uzmysławia pewną prawdę. Niektóre rzeczy są silniejsze od nas.
Chcesz ze mną porozmawiać o Better Call Saul albo o innych serialach? Zapraszam na mój fanpage.
