Wzruszająca lekcja historii. NAJGORSZY pomysł, który podbił świat

Wzruszająca lekcja historii
Oglądanie pierwszego i drugiego aktu Hamiltona jest, jak już wspomniałam, trochę jak rollercoaster – dwie połowy tej samej sztuki diametralnie się od siebie różnią. Najciekawszym zdaniem, jakie usłyszałam w kontekście tego musicalu, jest to, że pierwszy akt przemawia głównie do ludzi młodszych, pełnych energii, idei i chęci do zmian. Drugi akt natomiast jest lepiej rozumiany przez osoby starsze – bo po rewolucji nadchodzi codzienność, strata i próba utrzymania tego, co się zbudowało. Dlatego właśnie o obu połowach musicalu wypowiem się oddzielnie, starając się powstrzymać od większych spoilerów (o śmierci Hamiltona w pojedynku słyszymy już w pierwszej piosence, nie musicie więc bać się, że ta wiedza zmieni jakoś wasz odbiór sztuki).

Pierwszy akt Hamiltona to wesoła, zabawna i poruszająca historia rewolucji oraz czwórki młodych przyjaciół z głowami pełnymi ideałów, które chcieli zrealizować. I chociaż myśl rewolucyjna zrodziła się w barze, podyktowana nie tylko chęcią zmiany świata, ale też własnego statusu społecznego, to nie odbiera to szczerości intencjom bohaterów. Już od pierwszych momentów widzimy różne podejścia Aleksandra Hamiltona i Aarona Burra – i im więcej ich historii poznajemy, tym trudniej nam stwierdzić, które z tych podejść jest lepsze i kto tak naprawdę jest tu „tym złym”. W pierwszym akcie zapoznajemy się nie tylko z ideami wyznawanymi przez bohaterów, ale także z ich codziennością. Z jednej strony widzimy wojnę, z drugiej – zimowy bal, zabawę i nadzieję. Śmierć i miłość. Poświęcenie dla rodziny. Tutaj przez większość czasu będziecie się uśmiechać. Kiedy jednak nadejdzie drugi akt, lepiej przygotujcie chusteczki.

Bo druga część musicalu bardzo różni się od pierwszej, chociaż w piosenkach powtarzają się te same zdania i motywy. Cytując za Waszyngtonem – „Winning was easy, young man, governing’s harder”. Jak zresztą wypomina bohaterom król George III (genialny Jonathan Groff znany m.in. z Mindhuntera pojawia się na trzy piosenki i kradnie show) – sama wygrana to dopiero początek zabawy, a stworzenie niepodległego państwa niekoniecznie może się tak łatwo udać. Akt drugi – dużo dojrzalszy od pierwszego – to polityczne intrygi, zdrady i strata, którą ciężko sobie wyobrazić.
Razem z Aleksandrem zbliżamy się do jego nieuchronnego końca, który on sam zdaje się wyczuwać. Zagrożenie czai się z każdej strony, a jego walka może pójść na marne. Aż dochodzi do ostatecznego pojedynku. Nie mogę powiedzieć, że nie rozumiem, dlaczego Burr strzelił. Nie mogę też powiedzieć, że uczynił tym samym coś złego. Bo chociaż Aleksander jest tu w centrum całej historii, to nie jest on typowym głównym bohaterem, który przez cały czas zdobywa naszą sympatię. To osoba owładnięta własną ambicją, przez którą rani ludzi, skupiając się tylko na swoim dziedzictwie i tym, aby świat zapamiętał jego imię. W swoich poczynaniach utarł nosa wielu politykom, ale także podjął szereg decyzji, które skrzywdziły osoby dla niego najważniejsze. Niewiele brakowało, aby historia o nim zapomniała.
Muzyczny zawrót głowy
Słuchając ścieżki dźwiękowej z Hamiltona nawet po raz pierwszy, można łatwo wyróżnić powtarzające się przez calutki musical motywy i zdania, które w niesamowity sposób sprawiają, że czterdzieści sześć piosenek brzmi jak jedna wielka całość. Bardzo lubię oglądać filmy muzyczne więcej niż raz – gdy już znam piosenki, mam z nich po prostu więcej frajdy. W Hamiltonie już za pierwszym razem wyłapujemy te powtarzające się motywy, co sprawia, że pod koniec pierwszego aktu jesteśmy w stanie nucić sobie niektóre zdania. Przy Hamiltonie zwykła repryza piosenki pod koniec musicalu zdaje się czymś banalnie prostym i przereklamowanym – wszystko jest tu o poziom wyżej.
Jak to wygląda w praktyce...
Weźmy na tapet końcową piosenkę pierwszego aktu – Non-stop. Słuchając jej, wypisałam frazy, które się powtarzają:
- Why do you write like you’re running out of time,
- Aaron Burr, sir,
- Wait for it,
- That would be enough,
- Right hand man,
- Helpless,
- He will never be satisfied,
- History has its eyes on you,
- I am not throwing away my shot.
Mamy więc aż dziewięć nawiązań do innych piosenek. Non-stop nie jest jedynym takim utworem w soundtracku, chociaż tutaj ten zabieg jest najbardziej widoczny. Można pokusić się o stwierdzenie, że każda z głównych postaci ma swoje powtarzające się motto, którego echo słyszymy przez resztę musicalu. Efekt jest niesamowity i wydaje mi się, że w żadnym musicalu nie występowało to na taką skalę.

Nie sposób też nie wspomnieć o choreografii i scenografii, która pokazuje, że czasem mniej znaczy więcej. Na pierwszy plan wychodzi tutaj obrotowa scena, dająca bardzo ciekawy efekt szczególnie w piosenkach Helpless i Satisfied. Kiedy czas płynie normalnie, scena kręci się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kiedy jednak w piosence Satisfied czas się cofa i widzimy wspomnienia Angeliki, scena kręci się w przeciwnym kierunku. Dzięki obrotowej scenie możliwe jest też odwzorowanie walk na dość małej przestrzeni, a układy taneczne zyskują dodatkowy dynamizm. Walki w formie piosenki widzieliśmy już w Nędznikach, ale w Hamiltonie jest to po prostu uczta dla oczu – i gwarantuję, że po zobaczeniu bitwy o Yorktown w takim wydaniu opadną wam szczęki.
Nagranie stworzone dla Disney+ ma w sobie sceny z trzech różnych występów, co pozwala na naprawdę ciekawy montaż – ze zbliżeniami na twarze aktorów, a także ujęciami na scenę z góry. Mimo tego, że Hamilton jest po prostu nagraniem sztuki teatralnej, mamy tu do czynienia z wręcz filmowym efektem. Przed premierą pojawiły się zapewnienia, że film będzie jak oglądanie Hamiltona z pierwszego rzędu teatru. Teraz, już po seansie, muszę przyznać, że nawet w pierwszym rzędzie nie zobaczylibyśmy aż tylu emocji.

Flirtując ze śmiercią...
Chociaż w Hamiltonie pojawia się sporo tak samo ubranych tancerzy, którzy stanowią tło dla innych postaci, jeden z nich wysuwa się na pierwszy plan. Chodzi o postać nazwaną przez twórców The Bullet, która stanowi omen śmierci wiszący nie tylko nad Hamiltonem, ale też resztą postaci. Jeśli skupicie się na niej, będziecie wiedzieć, kogo czeka straszny los.
Rewolucja, która porwała miliony
Sztuka Lina-Manuela Mirandy ma na koncie tak wiele nagród, że nie będę wymieniać ich wszystkich. Wspomnę tylko, że Hamilton zdobył aż jedenaście nagród Tony (teatralny odpowiednik Oscarów) i nagrodę Pulitzera – a to ostatnie nie zdarza się często w przypadku musicali. Ciekawostką jest też, że obsada Hamiltona wystąpiła przed Barackiem Obamą w Białym Domu (w serwisie YouTube znajdziecie nagrania: https://www.youtube.com/watch?v=ZPrAKuOBWzw). Obama nazwał Hamiltona niesamowitą sztuką i przyznał, że kiedy siedem lat wcześniej pierwszy raz usłyszał Lina śpiewającego szkic jednej z piosenek, myślał, że to żart – ale teraz to Lin śmieje się ostatni.

Sukces Hamiltona na świecie bardzo mnie, jako wieloletnią fankę musicali, cieszy, bo sam gatunek przechodzi ostatnio swój renesans. Hamilton to furtka do mainstreamu dla innych świetnych sztuk – przykładem może być tu zapowiedziana jakiś czas temu ekranizacja Dear Evan Hansen, czy film In The Heights, na który niestety przez koronawirus musimy poczekać troszkę dłużej. Jeśli tak dalej pójdzie, to najbliższe lata będą bardzo rozśpiewane.

Nie macie dość Lina?
Czekając na polską premierę Disney+, która podobno ma nastąpić w przyszłym roku, można zapoznać się z pozostałą twórczością Mirandy. Może mieliście już okazję obejrzeć Vaianę: Skarb oceanu? Lin skomponował do tej bajki Disneya piosenki. Możecie też zobaczyć go jako uroczego latarnika Jacka w filmie Mary Poppins powraca. A jeśli jeszcze wam mało – nadchodzi filmowa wersja Małej Syrenki z nowymi piosenkami jego autorstwa, a także nienazwana jeszcze musicalowa bajka Disneya, do której napisze piosenki. Jest więc na co czekać!
O AUTORCE
Hamilton to historia bardzo bliska mojemu sercu, która jakoś nie chce mi się znudzić. Podobnie jak wiele innych musicali. Jeśli ktoś jest chętny na wspólne karaoke, to niech lepiej przygotuje zatyczki do uszu, kiedy będę próbować wyśpiewać końcową nutę Defying Gravity. Ale reszta piosenki nawet mi wychodzi!
Widziałam La La Land jakieś 40 razy i wcale się tego nie wstydzę. Musicale to dla mnie codzienność, lubię zarówno starocie, jak i nowości, oglądam filmy, bajki i sztuki teatralne - byle tylko grała muzyka. Moim marzeniem jest odwiedzić kiedyś Broadway i poczuć tę magię na żywo, ale póki co zostają mi tylko polskie teatry i nagrania takie jak Hamilton - oby teraz było ich coraz więcej!