Łyżka dziegciu. Bez otwartego świata, bez grindu, bez nudy; polski tytuł przypomina, jak wygląda stara szkoła gier akcji
Łyżka dziegciu
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że to, co dla jednych będzie zaletą (liniowa rozgrywka), dla drugich może być wadą. Odwiedzane przez nas lokacje co prawda są różnorodne, ale mają strukturę korytarzy od czasu do czasu poprzetykanych arenami, na których dziesiątkujemy siły wroga.
Jakby tego było mało, autorzy nie pozwalają nam cofać się w trakcie misji do już odwiedzonych miejsc, toteż chęć „wymaksowania” danego poziomu może wiązać się z koniecznością rozpoczęcia danego zadania od nowa. Nie uświadczymy tu również możliwości skakania, a pokonywanie przeszkód terenowych jest ograniczone do animacji kontekstowych (toteż sztuczne ograniczenia niestety są tutaj na porządku dziennym). Ja na to wszystko przymknąłem oko, oddając się nieposkromionej rzezi, ale jestem w stanie zrozumieć, że nie wszyscy będą tak wyrozumiali.
Oko przymknąłem również na grafikę, choć nie brakuje opinii, zgodnie z którymi Evil West ma wyglądać niczym produkcja z Xboksa 360. Fakt, może nie mamy tu do czynienia z najpiękniejszym dziełem dekady, ale mimo to zaryzykowałbym stwierdzenie, że gra prezentuje się co najmniej solidnie; odwiedzane przez nas lokacje są różnorodne i klimatyczne, a projekty przeciwników zapadają w pamięć.
Dla kogo?
Sprawdzenie Evil West poleciłbym przede wszystkim graczom, którzy z nostalgią wspominają Darkwatch, albo tym, którzy jakimś cudem dobrze bawili się w Damnation (lub zdołali ukończyć tę produkcję, tylko lekko zaciskając przy tym zęby, jak niżej podpisany). Ponadto zagranie w dzieło Flying Wild Hog to dobry sposób na sprawdzenie, czy naprawdę „kiedyś to było” i gry w starym stylu faktycznie do nas przemawiają, czy też po prostu mamy sentyment do wybranych produkcji, w które niegdyś graliśmy (a do których Evil West się nie zalicza, bo spóźnił się na tę „imprezę” o dobrych kilkanaście lat).
