Zupełnie zapomniałem, że ta gra ma już 7 lat - Assassin's Creed: Odyssey wciąż trzyma się dobrze
AC to dla jednych seria, która się już wypaliła, a dla innych fajna eksploracja w otwartym świecie. Ja niedawno odkryłem na nowo Odyseję i za drugim podejściem bawiła mnie nawet bardziej niż za pierwszym. Wreszcie ją skończyłem! Zdecydowanie warto do niej wrócić, bo to jeden z lepszych „Asasynów”, choć ma już 7 lat na karku.

Spis treści
Seria Assassin’s Creed miała swoje wzloty i upadki. Po pierwszej grze wydano tzw. „trylogię Ezia”, potem przyszła „trójka” i utrzymane w pirackich klimatach Black Flag oraz Rogue. Zaraz potem pojawiło się Unity, które zrywało z PS3 i Xboxem 360, oferując naprawdę bajeczną oprawę graficzną. Cóż z tego jednak, skoro na początku dostało w twarz błędem i okazało się, że postacie nie mają facjat. Następnie ukazał się nudnawy Syndicate, w którym po raz pierwszy mieliśmy dwóch bohaterów. Ten patent ewoluował w Odyssey, bo i też produkcja tej gry zaczęła się zaraz po londyńskiej odsłonie cyklu. W międzyczasie główna linia zaliczyła drobną przerwę niezbędną do tego, aby zadebiutowały nowe, bardziej erpegowe odsłony serii o skrytobójcach. Po osadzonym w Egipcie Origins przyszedł czas na bardzo ciekawy okres historyczny – starożytną Grecję. I aż nie chce mi się wierzyć, że produkcja ta zadebiutowała siedem lat temu!
Powiem Wam, rzadko decyduję się ponownie przechodzić gry, bo po prostu uważam to za stratę czasu, skoro moja kupka wstydu (na Steamie, na PS5 i w Game Passie) nie maleje. Ale Odyssey odpaliłem niby na chwilę, bo nie miałem akurat ochoty na cokolwiek innego, a przy „Asasynach” zawsze mi się dobrze odpoczywa, gdyż głowa nieszczególnie musi przy tym pracować – kontrolę przejmują ręce na padzie. Myślałem, że uruchamiam ten tytuł na moment, a przepadłem. Kiedy grałem weń w okolicach premiery siedem lat temu, trochę się od tej części odbiłem. Pograłem może 12 godzin, a potem moją uwagę zwróciła jakaś inna pozycja – a może też jakieś inne obowiązki – i do przygód w Grecji już nie wróciłem. Aż do teraz – i zdałem sobie sprawę, jaka to przyjemna gra.
Przyjemna gra
Co to znaczy? Nie chodzi mi absolutnie o cały nurt nazwany „cozy games”, bo to jednak coś innego. „Asasyn” jest dla mnie przyjemny, bo jest trochę jak stare trampki. Może i ma wady, ale jest mi w nim wygodnie i znajomo. Mimo że dostrzegam minusy tego cyklu Ubisoftu, największą zaletę stanowi dla mnie to, że po prostu siadam i gram. Każda kolejna odsłona oferuje pewien wachlarz nowych rozwiązań, jednocześnie mocno bazując na poprzednich częściach (choćby w sferze mechaniki). Czasem bardziej, czasem mniej, ale zawsze mamy pewien miks tego, co znane, z nowym. Zatem siadam i przez godzinkę w wolnej chwili pykam sobie w Assassin’s Creed. Zaznaczam punkt na mapie, biegnę, podkradam się, walczę, znajduję jakiś tam skarb, z kimś pogadam i biegnę dalej. A potem, jak już mi się znudzi albo będę musiał zająć się innymi sprawami, po prostu wyłączam grę. Jedną z rzeczy, które najbardziej lubię w „Asasynach” (mają to też inne gry Ubisoftu), jest system zapisu postępów. Save’y robione są tak często, że czasem zwyczajnie mogę wyłączyć konsolę i nie przejmować się, że po ponownym uruchomieniu cofnie mnie gdzieś daleko w rozgrywce. Wiem, wiem, dziwny punkt widzenia, niemniej wpływa na komfort. Ale – umówmy się – nie wybieramy gry dlatego, że zapewnia wiele zapisów. Poza wygodnym graniem (bo to przecież nie jest wyróżnik) jest jeszcze sporo innych powodów, dla których warto wrócić do Odysei.
Nowości wreszcie dopracowane
Po wielkiej krytyce, jaka spadła na ten cykl po Unity i Syndicacie, seria zrobiła sobie przerwę. Dopracowano grafikę i wprowadzono pewne elementy RPG, a sami twórcy w przypadku AC: Odyssey twierdzili, że wzorowali się na Wiedźminie 3, choć oczywiście wyszło im to z różnym skutkiem. W Odysei jest nieco lepiej z misjami pobocznymi, ale oczywiście nie dajmy się zwieść, że są tak wspaniałe jak w „Wieśku”. Pamięć zadania z Czerwonym Baronem pozostanie w naszych serduszkach wiecznie żywa.
W przypadku greckiej odsłony przygód skrytobójców zdecydowano się na podobny zabieg jak w Syndicacie. Mamy dwójkę bohaterów. O ile podczas zabawy w Londynie mogliśmy się niemal dowolnie przełączać między Evie i Jacobem (co w zasadzie nie miało sensu, bo mimo drobnych różnic obojgiem grało się bardzo podobnie), tak w Odyssey na początku rozgrywki wybieramy pomiędzy Alexiosem i Kassandrą. Tutaj także decyzja ta nie ma większego znaczenia, gdyż obydwoje oferują bardzo podobne możliwości.
Ale różnice są
Jeśli za drugim razem postanowimy przejść Odyseję innym bohaterem niż za pierwszym, przy wielkiej wnikliwości dopatrzymy się różnic pomiędzy Kassandrą i Alexiosem, dotyczących głównie niektórych animacji. Widać, że w pewnych przypadkach Ubisoft korzystał z różnych aktorów motion capture. Czasami, zwłaszcza w cutscenkach, można zauważyć, że np. Kassandra przechyla głowę, a w tym samym miejscu Alexios przewraca oczami. Z drugiej jednak strony niekiedy animacje są identyczne, zwłaszcza w trakcie walki, i kobieta zaczyna poruszać się jak facet. Niemniej te różnice nie mają większego wpływu na rozgrywkę.
Dokonywane wybory mają znaczenie – znowu nie jest to poziom innych gier, takich RPG pełną gębą, ale i nie tego tutaj oczekujemy... Przynajmniej ja tego nie oczekuję. Co nie znaczy, że nie jest ciekawie przechodzić grę ponownie i podejmować nieco inne decyzje niż za pierwszym razem, chociaż uważa się, że to Kassandra była tą „kanoniczną” bohaterką.
Piękny świat Hellady
W Odysei znacznie bardziej interesujący jest sam świat gry (choć to też wrażenie subiektywne). Jest bardziej kolorowo, bo Grecja to już nie pustynia jak Egipt w Origins. Jest zielono, są wzniesienia, wioski i pola. No i jest woda, po której możemy pływać na pokładzie naszego statku – Adrestii. Owszem, pływanie nie jest tak istotną częścią gry jak w Black Flag, ale jest bardzo przyjemne. Możemy przy tym używać triremy Barnabasa wyłącznie jako środka transportu i jedynie w momentach, kiedy scenariusz wymaga od nas działań morskich, albo pobawić się w greckiego pirata i atakować przepływające statki – nie tylko te z czarnymi żaglami, ale też spartańskie lub ateńskie. Nasza załoga strzela z łuków płonącymi strzałami, ale i tak najskuteczniejsze jest taranowanie wrażych jednostek. Potem szybki abordaż i ta satysfakcja, kiedy spartańskim kopniakiem uda się wrzucić wrogiego dowódcę do morza i szybko zakończyć w ten sposób konflikt. Odyseja ma po prostu właściwy balans pomiędzy działaniami na wodzie i na lądzie. Gdyby rozbudowano aktywności związane z morzem, byłoby już tego wszystkiego za wiele. A i tak przecież gra oferuje gigantyczny otwarty świat i zabawę na 70 do 100 godzin (z dodatkami nawet więcej), a to naprawdę sporo.
Może moja fascynacja AC: Odyssey wynika z tego, że zawsze lubiłem okres starożytnej Grecji? Nie jestem historykiem, ale opowieści o wojnach peloponeskich, trzystu Spartanach czy o tym, jak skonstruowana była zbroja hoplity lub jaka idea przyświecała ustawieniu bojowemu zwanemu „falangą”, zawsze mnie fascynowały. Co ciekawe, nie jest to okres historyczny szczególnie mocno eksploatowany w grach wideo – to także plus dla Odysei. W greckim „Asasynie” mamy wszystko, co powinno się tu znaleźć. Są spartańskie kopniaki (tak jak w filmie 300), spotykamy wielkich filozofów (Sokrates zadający pytania o sens istnienia), zwiedzamy znane miejsca (ateński Akropol) i występuje tu też mitologia (Minotaur, a w dodatku nawet odwiedzamy Atlantydę).
No i przy tej mitologii chciałbym się na chwilę zatrzymać. W kolejnej grze o asasynach, czyli Valhalli, także pojawiło się trochę owych motywów nadprzyrodzonych, tam jednak niezbyt mi one pasowały. Fajnie biegało się po nordyckim „niebie” i spotykało bogów (ukazał się nawet cały dodatek o tej tematyce), ale mam wrażenie, że minimalnie było tego za dużo. W Odysei jest w sam raz. Schodzimy do labiryntu i walczymy z Minotaurem czy spotykamy innych mitycznych bohaterów jak cyklop. Wydaje mi się, że te elementy zostały dodane w ostatniej chwili, bo walk z takim „bossem” jak właśnie wspomniany Minotaur chciałoby się więcej.
No i wreszcie odpoczywamy od porachunków pomiędzy asasynami a templariuszami, bo tych w starożytności jeszcze nie było. W grze polujemy natomiast na członków kultu Kosmosa, a przy okazji trafiamy w środek konfliktu między Atenami i Spartą, a do tego mamy jeszcze wątek osobisty. „Misthios” (bo tak nazywany jest nasz bohater lub nasza bohaterka, aby uniknąć zwrotów wskazujących na płeć) musi rozwiązać konflikt rodzinny i zjednoczyć członków swojej familii. Powiem Wam, że Ubisoftowi udało się uzyskać całkiem niezły balans pomiędzy tymi trzema głównymi aktywnościami.
„Asasyn”, który odniósł sukces
Assassin’s Creed: Odyssey ma na Metacriticu średnią ocen recenzentów w wysokości około 83 punktów – czyli na zielono. Na Steamie sumaryczne oceny są „bardzo pozytywne”. Gra okazała się komercyjnym sukcesem (ponad 10 milionów sprzedanych kopii).
Nie chciałbym jednak, aby z mojego tekstu wynikało, że to pozycja bez wad. O nie. Na Metacriticu średnia ocen graczy to zaledwie 6,9, gra często była też krytykowana za mikropłatności (to akurat nie nowość w tej serii) i za powielanie nudnawych aktywności. Szumnie zapowiadane elementy RPG okazały się mieć mniejsze znaczenie, niż się wszyscy spodziewali, a i wybory w trakcie gry miały często iluzoryczne konsekwencje. Kolejne zarzuty dotyczyły tego, że dialogi były przegadane i napisane na kolanie, a system rozwoju postaci zmuszał do grindu (choć akurat to ostatnie nie do końca jest dla mnie wadą). No i mam wrażenie, że gra dostała minusy za politykę Ubisoftu, chociaż wtedy nie było jeszcze swoistej mody na krytykowanie tej firmy (bo owszem, ma ona sporo za uszami, ale akurat nie zawsze obrywa za to, za co powinna). Tak że – spokojnie. Nie wychwalam Odysei pod niebiosa i uważam, że nasza ocena w recenzji – 7,5 – była jak najbardziej słuszna.
To po prostu jedna z tych pozycji, które mimo upływu lat wciąż są solidne i zdecydowanie warto dać im szansę – tym bardziej że można grę dostać teraz za cząstkę premierowej ceny. Niemniej współczesne produkcje mogłyby spokojnie czerpać z niej inspiracje, jeśli chodzi o przyjemność z rozgrywki, różnorodność, jakość widoków, optymalizację czy tę czystą satysfakcję, jaką zapewnia każde zadanie. Niewiele tytułów tak dobrze łączy wciągającą fabułę, niezłe misje poboczne, eksplorację i radość z odkrywania mapy. Odyseja ma w sobie jakąś taką magię, która sprawiła, że znalazłem 60 czy 70 godzin, aby ją przejść, choć powstrzymywałem się, by się nie wypalić – to znaczy nie rozmyć swojej uwagi w pobocznych, opcjonalnych aktywnościach. Niemniej i tak sporo ich zaliczyłem. Gdy wróciłem do gry, tym bardziej ją doceniłem. Pomimo wad można się w niej naprawdę zanurzyć, więc jeśli jeszcze nie graliście – tym bardziej polecam.