Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 25 lutego 2002, 16:00

autor: Shuck

Władca pierścieni - recenzja filmu

W obliczu powszechnej euforii radości, jaka towarzyszy wejściu na ekrany filmowej adaptacji „Władcy pierścieni”, czuję się wysoce niezręcznie, nawet głupio, czując nie dającą się odeprzeć, ekshibicjonistyczną potrzebę wyznania wszem i wobec, iż ...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

W obliczu powszechnej euforii radości, jaka towarzyszy wejściu na ekrany filmowej adaptacji „Władcy pierścieni”, czuję się wysoce niezręcznie, nawet głupio, czując nie dającą się odeprzeć, ekshibicjonistyczną potrzebę wyznania wszem i wobec, iż odbieram dzieło pana Jacksona jako najzwyczajniej nieudane. Dodatkowo hamuje mnie wątpliwość, czy uzewnętrznienie moich odczuć, tak wysoce niepopularnych, nie podpada pod szeroko pojętą szkodliwość społeczną. Jednak nawet świadomość, iż mogą one z łatwością zarobić dla mnie opinię bufona nie jest w stanie powstrzymać przed gromkim krzykiem: hej, wy wszyscy wychowankowie profesora! patrzycie i nie dość na tym, że nie grzmicie, to jeszcze w was radość wzbiera?

Powodów, dla którego fantastyczna opowieść J.R.R. Tolkiena doczekała się fabularnej ekranizacji dopiero po ponad pół wieku od swojego powstania jest wiele, lecz najważniejszym spośród nich jawi się nie mający sobie równych, epicki wymiar dzieła. Niemniej jednak Sródziemie tkwi tak głęboko w wyobraźni milionów czytelników, tak solidnie zostało w niej osadzone mistrzowskim piórem profesora i tak wyraźnie to samo pióro wyrysowało każdemu z nas kompletny, przestrzenny, nawet dający się dotknąć jego obraz, iż nie tylko ja wierzyłem i wierzę nadal, że da się go zawrzeć na taśmie filmowej – wystarczy żyjącym własnym życiem obrazom nie przeszkadzać. Twórcy filmu mieli jednak zamysł odmienny, być może nawet odbierali książkę nie jako ponadczasową opowieść o przyjaźni, lojalności i tradycji, lecz jako szeregową bajkę dla dzieci i młodzieży – doskonały materiał na film akcji dla tychże: dowcip słowny co pięć minut, scena walki co dwanaście, trzy punkty kulminacyjne i rozwiązanie.

Oczywiście nie ma, nigdy nie było i pewnie już się nie pojawi możliwość zawarcia na taśmie filmowej bogactwa uczuć, jakie przenieść w sobie potrafi papierowe tomisko. Jednakże wielu twórców kina zdołało dobitnie udowodnić, że celuloidowe medium absolutnie nie musi być totalnie z uczuć wyzzute. Dlatego, choć nie mam co do tego wątpliwości, że aby przenieść na ekran wielowymiarowe bogactwo trylogii Tolkiena, należałoby na kanwie każdego tomu nakręcić osobną trylogię, grzmię ponownie: czemu zyskując czas radykalnymi cięciami fabuły wprowadzono na wolne miejsce nic nie znaczące sceny a nawet całe wątki, których w książce zwyczajnie nie było!? Jeśli twórcy filmowej adaptacji czują się lepsi, mądrzejsi i mający więcej od siebie do powiedzenia niż sam profesor, to może powinni rozpierającą ich energię twórczą ukierunkować na stworzenie własnego wielkopomnego dzieła, które przyćmi wszystkie inne? Rzecz jasna odpowiedź na to jakże retoryczne pytanie jest i jest banalna: niniejsza adaptacja przyniesie wielkie pieniądze, film obejrzą milionowe armie ludzi, a wśród nich i ja obejrzę również drugą część i, chociaż zapewne podobnie mnie zasmuci co pierwsza, obejrzę także ostatnią.

Umyślnie nie napisałem (choć krew we mnie się burząca podszeptuje mi tę myśl odkąd wyszedłem z kina), że film jest totalnie beznadziejny i krzty piękna w nim nie ma. Nie napisałem tak, ponieważ by to nie było prawdą – piękno jest. Bezwzględnie doskonała jest scenografia, którą zresztą w znacznym stopniu podyktowała wieloletnia twórczość Teda Nasmitha (nota bene, jego grafiki szczelnie zapełniają ściany mojego pokoju od wielu już lat). Miejsca takie jak Shire, Moria, Isengard, czy w mniejszym stopniu Rivendell i Lothlorien, wywierają wielkie wrażenie, dla nich samych warto za bilet zapłacić, by skonfrontować własne wyobrażenia oraz dzieła pana Nasmitha z efektem pracy filmowców tudzież grafików komputerowych. Podobnie rzecz się ma z obsadą aktorską, która jest absolutnie wspaniała, a oddanie głównych ról w ręce nieznanych widzom twarzy jest jak najbardziej godne pochwały do tego stopnia, iż niewiarygodne wydało mi się jedynie tych kilka postaci, które wykreowali aktorzy zbytnio przeze mnie opatrzeni. Myślę o Boromirze, gdyż Sean Bean po wieki kojarzyć mi się już będzie z agentem 006 oraz o Arwenie – Liv Tyler – której dotychczasowe aktorstwo mi się wybitnie nie podobało i nie podoba się nadal. Znacznie cieplej przyjąłem Iana Holma w roli Bilba oraz Hugo Weavinga („time to die, mister Anderson”) jako Elronda. Scenografia przepiękna, obsada przemyślana i doskonale dobrana i... na tym pochwał koniec.