Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia - recenzja filmu
Monumentalne dzieło Petera Jacksona, efekt pracy zastępów ludzi, potężnego przedsięwzięcia organizacyjnego i największego w dziejach kina budżetu ma szansę wstrząsnąć widownią podobnie, jak prawie 50 lat temu zrobiła to powieść J.R.R. Tolkiena.
|
Ekranizacja pierwszej części „Władcy Pierścieni” trafiła właśnie na ekrany polskich kin. Monumentalne dzieło Petera Jacksona, efekt siedmioletniej pracy zastępów ludzi, potężnego przedsięwzięcia organizacyjnego i największego w dziejach kina budżetu ma szansę wstrząsnąć widownią podobnie, jak prawie 50 lat temu zrobiła to powieść J.R.R. Tolkiena. „Władca Pierścieni”, trzytomowe arcydzieło Tolkiena, ojciec i matka współczesnej literatury fantasy, dotychczas nie miał szczęścia do profesjonalnych ekranizacji. A właściwie – nigdy nie znalazł się taki odważny, który by się porwał na przerobienie tej epickiej opowieści, pełnej dygresji i pobocznych wątków, na scenariusz filmowy. Ograniczenia były oczywiste. Po pierwsze – jak ciąć kultową książkę, żeby nie zostać narażonym na lincz ze strony wielomilionowej rzeszy ortodoksyjnych fanów. Po drugie – jak pokazać wspaniały, kompletny świat Śródziemia, opisany z najdrobniejszymi szczegółami na prawie tysiącu stron, nie narażając się na śmieszność z powodu użycia blue-boxu, plastelinowych figurek i lateksowych masek orków. Po trzecie – skąd wziąć na to pieniądze – w końcu ambitne kino fantasy to nie kolejna komedia z Jimem Carrey’em i nie każdy może je chcieć oglądać. Po czwarte wreszcie – co zrobić z obolałymi siedzeniami widzów, po długim (siłą rzeczy) seansie. Po piąte... i tak dalej.
Na szczęście znalazł się jedyny sprawiedliwy. Peter Jackson, brodaty reżyser z Nowej Zelandii, który wychował się na przygodach Hobbitów i elfów, porwał się na rzecz prawie niemożliwą. I prawdopodobnie dostanie za to w pełni zasłużonego Oscara (film zgarnął 13 nominacji Amerykańskiej Akademii Filmowej). Zamiast jednego wielogodzinnego obrazu postanowił zrobić trzy. Troskę o efekty specjalne, krajobrazy i odrażające oblicza orków zrzucił na barki 150 grafików komputerowych i nowoczesnych stacji Silicon Graphics. Zebrał na realizację 260 milionów dolarów. A problem z obolałymi siedzeniami rozwiązały za niego multipleksy z wygodnymi fotelami lotniczymi ;-) Wyszedł mu najlepszy film od czasów „Matrixa”, zaś w gatunku kinowego fantasy najlepszy od kilkunastu lat, jeśli nie w ogóle.
Prawie 3-godzinny obraz jest dość wierną ekranizacją pierwszej części Trylogii (kolejne premiery planowane są na odpowiednio na koniec 2002 i 2003 roku). Postarano się o zachowanie wszystkich głównych wątków. Z licznymi w prozie Tolkiena retrospekcjami poradzono sobie dość zgrabnie – film otwiera coś w rodzaju intra, przedstawiającego pokrótce dzieje Śródziemia i historię Pierścienia. Potem jest już dokładnie punkt po punkcie opowiedziana Wyprawa. Przybycie Gandalfa do Hobbitonu, zabawa z dawna oczekiwana i otrzymanie Pierścienia przez Froda, ucieczka z Shire, gospoda „Pod Rozbrykanym Kucykiem”, ucieczka przed Czarnymi Jeźdźcami, narada u Elronda, przygody Drużyny w kopalnii Morii (najlepszy kawałek w filmie), wreszcie podzielenie się Drużyny przy wodogrzmotach Rauros. Film kończy się, gdy Frodo rusza na wschód, w stronę Mordoru, prawie tak jak w książce. Wszystkie najważniejsze wątki zostały więc zachowane, a niektóre wycięte nie czynią specjalnej szkody dla zwartości i zrozumienia opowieści, co najwyżej obruszy się paru miłośników Toma Bombadila, który zniknął z ekranizacji. |
Myślę jednak, że te konieczne skróty i uproszczenia zwracają się z nawiązką, ponieważ film jest po prostu zachwycający. Podoba się tu prawie wszystko. Znakomicie dobrano aktorów, począwszy od hobbitów i krasnoludy, na rolach epizodycznych skończywszy. Do obsady specjalnie nie wybrano opatrzonych twarzy, co wyszło filmowi na zdrowie (wyobraźcie sobie np. takiego Bruce’a Willisa w roli Boromira). Zachwyca Viggo Mortensen jako Aragorn, Christopher Lee jako Saruman, Boromir (Sean Bean), idealnie obsadzony elf Legolas. Wśród pań pierwsze skrzypce gra oczywiście urocza Liv Tyler (Arwena – ach te elfie oczka). Jednak zdecydowanie wyróżnia się i na największe oklaski zasługuje moim zdaniem Ian Kellen jako czarodziej Gandalf. Po prostu niezapomniana kreacja, oczy pełne zadumy i smutku, a jednocześnie z igrającymi w nich co i raz iskierkami. Postać w szpiczastym kapeluszu, owiana zawsze chmurą fajkowego ziela, zapada w pamięć widzów. A i reszta aktorów poradziła sobie z rolami wyjątkowo dobrze.
![]() | ![]() |
Osobna bajka to świetnie przygotowana oprawa filmu. Już dawno nie widziałem dzieła tak spójnego co do koncepcji i projektów, zaplanowanego w każdym najdrobniejszym detalu i konsekwentnie nakręconego. Wnętrza po prostu kipią szczegółami, fantastyczne krajobrazy górskich wyżyn i szczytów zapierają dech w piersiach (piękna jest ta Nowa Zelandia). Hobbiton, jak na sielską krainę niziołków przystało, sprawia rzeczywiście wrażenie mitycznej Arkadii. Podobnie jak magiczne siedziby elfów pełne wodospadów i drzew obsypanych jesiennymi liśćmi. Mroczne wnętrza kopalni Moria i miasta Khazad-dum wręcz duszą i przytłaczają widza. Isengard, który z leśnego grodu zmienia się pod rządami Sarumana w wylęgarnię orków, to jeden wielki efekt specjalny. A najważniejsze jest, że całość jest niezwykle spójna, niezwykle równa. Film to po prostu całkiem inny, magiczny świat, przedstawiony z takim rozmachem i naturalnością, że przyjmujemy go bez zarzutu.
![]() | ![]() |
Straszne podobały mi się efekty pracy włożonej przez projektantów kostiumów czy scenografii. Dbałość o detale widoczna jest na każdym kroku – w pięknych meblach i tkaninach. W ubraniach, obowiązkowo innych dla każdej z ras. Elfy ubierają się dystyngowanie, hobbici przypominają swym stylem (zgodnie z książką) rubasznych Angoli. W tym filmie jeśli kamień, to rzeźbiony, jeśli miecz, to grawerowany, jeśli korzeń drzewa, to fantazyjnie powykręcany. A jednocześnie – całość jest tak naturalna, że nie narzuca się w żaden sposób widzom. Nie ma tu znanego z filmów amerykańskich nachalnego pokazania detalu, tak jakby się mówiło „patrz i podziwiaj do cholery, kosztowało nas to mnóstwo pieniędzy”. Elfy mówią własnym językiem, każda z ras ma nieco inny angielski akcent. Takie szczególiki, jak również na przykład pokazywane niejako „przy okazji” kudłate stopy hobbitów są we „Władcy Pierścieni” stworzone dla uważnego widza, a nie widz stworzony dla nich jak w nowych „Gwiezdnych Wojnach”. Widać, że twórcy filmu postawili sobie zadanie przekonania publiki do swej wizji, a nie tylko jej chwilowego omamienia. To im się na pewno udało.
Słów parę na temat efektów specjalnych, które w „Drużynie Pierścienia” stanowią integralną część prawie każdej sceny. Nie na darmo pracowało nad nimi specjalnie założone przez Jacksona studio graficzne. Nie powstydziliby się ich specjaliści z ILM, którzy na niejednym „Parku Jurajskim” zęby już zjedli. Wielokrotnie trudno jest jednoznacznie stwierdzić, czy dana scena jest, czy nie jest cyfrowo retuszowana, a to rzecz istotna. Przepiękne krajobrazy i budowle, morphingi gdy Frodo zakłada Pieścień (świetna wizja!), czy choćby rozmnożone ad infinitum legiony wojsk w scenach batalistycznych – to naprawdę robi wrażenie. I tworzy magię, w którą można wsiąknąć i zapomnieć o bożym świecie.
![]() | ![]() |
Oczywiście można narzekać. Chociażby na to, że film trochę się dłuży (szczególnie do momentu wyruszenia Drużyny z domu Elronda). Osoby, które nie czytały książki, mogą czuć się nienasycone nagłym zakończeniem, które tak naprawdę niewiele wyjaśnia, i nie następuje po tak zwanym trzecim momencie kulminacyjnym, zalecanym w większości podręczników dobrego scenariuszopisarstwa. To był jednak wymóg wiernego odwzorowania książki, zaostrzającego apetyty, a przecież kolejne części filmu już w drodze. Słyszałem też wiele głosów o niezbyt udanej muzyce. Zgadzam się z nimi, bo faktycznie horały i podniosłe orkiestralne marsze pod koniec zaczynają już trochę irytować. Brakuje jakiegoś dobrego motywu przewodniego (vide arcymistrz John Williams), który zapadałby w pamięć i potem sam się nucił pod nosem. Osobiście mam jeszcze pretensje o kiepską pierwszą scenę walki (potyczka przy Wichrowym Czubie – na szczęście później się rozkręca) i odgłosy wydawane przez 9 Upiorów Pierścienia, którzy brzmią tak jak mordowani obcy w „Aliens vs. Predator 2”. Wszystkie te minusy to jednak igraszka, w porównaniu do długiej listy superlatywów. Film ma w sobie magię, która przykuwa do fotela i każe go chłonąć. To wspaniała wizja, wielka przygoda, świat fantasy, który do tej pory znaliśmy tylko z książki, a teraz możemy obejrzeć na wielkim ekranie. Wielokrotnie łapałem się na tym, że mówię sam do siebie „tak, właśnie tak to sobie wyobraziłem. I chyba nie byłem jedyny. Jako czytelnik Tolkiena łyknąłem film bez żadnych zastrzeżeń.
![]() | ![]() |
„Władca Pierścieni – Drużyna Pierścienia” to jedno z najwybitniejszych osiągnięć kina fantastycznego i rzecz, którą po prostu trzeba zobaczyć. Peter Jackson dorósł w dziedzinie kina swego literackiego mistrza.
Piotr „Piotres” Stasiak












