Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 27 września 2001, 10:12

autor: Alver

Dwóch to za dużo

Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

Przez chwilę nie działo się nic. Stałem pośrodku rzeki i marzłem. Czułem się jak skończony idiota. Ale wreszcie, po chwili, która tylko mnie wydawała się niezwykle długa, Jaźniak obudził się. Zakręciło mi się w głowie, kiedy na powrót odzyskał to co stracił, wrażenie zimna pozostało tylko w nogach i lewej ręce, których zresztą i tak już nie czułem. Woda zamknęła się nad moją głową kiedy straciwszy równowagę przewróciłem się na plecy. Wszystko we mnie krzyczało, moja świadomość rozpękła się na miliardy kawałków; ujrzałem nagle wszystko to co już się wydarzyło; obserwowałem siebie podczas wędrówki przez Pustynne Morze; patrzyłem z góry na swoje zmagania z Jaźniakiem nad krawędzią kanionu, w dole którego płynęła rzeka; tą samą rzekę zobaczyłem dalej, kilka mil na północ, w miejscu gdzie do niej wskoczyłem. Widziałem swoje rodzinne miasto, rodziców, wszystkie kobiety jakie w ciągu całego mojego życia mnie interesowały. Widziałem swoje porażki, powodzenia, chwile szczęścia i smutku. Wszystko to obserwowałem jednocześnie, każda scena obserwowana była przez jedną cząstkę mojej świadomości na jaką rozsypała się ona w momencie ataku Jaźniaka. Byłem w każdym z tych miejsc, obserwowałem wszystko i prowadziłem rozmowy z nieskończoną liczbą ludzi; piłem piwo w karczmie; popisywałem się jeździeckimi umiejętnościami przed gromadką lekko znudzonych kobiet; obserwowałem zawody przeciągania liny stojąc wśród barbarzyńców z północy; kłóciłem się z handlarzem o cenę beli jedwabiu i obserwowałem siebie, topiącego się w rzece. Właśnie na tym obrazie postanowiłem się skupić – wydawał mi się najważniejszy wśród całej ich gamy, chociaż w owej chwili nie wiedziałem dlaczego. Zapewniam was, że jeśli wasza wola nie jest skoncentrowana w jednym miejscu, a stanowi wiele kawałków, w ogóle ze sobą nie połączonych, to ciężko się, nad czymkolwiek skupić! Zdawało mi się wówczas, że unoszę się w absolutnej pustce, ani to zimnej, ani ciepłej czy przytulnej, absolutnie, za to, obojętnej. Kiedy tylko udało mi się poświęcić temu jednemu obrazowi więcej uwagi, począł się on powiększać, zbliżał się do mnie w leniwym tempie i wypychał stopniowo pozostałe obrazy w nicość. W końcu wleciałem w niego z impetem i nagle znalazłem się pod wodą. Zdrętwiałe członki nie od razu zareagowały na sygnały z mózgu, woda w płucach zdawała się mnie rozsadzać od wewnątrz, jeszcze chwila a z pewnością bym umarł. Jednak zmusiłem się do ostatniego wysiłku, ostatniego zrywu swojej woli. Nie pamiętam jak znalazłem się na brzegu wymiotując lodowatą wodą i krztusząc się w walce o jeden choćby łyk powietrza. Kiedy już nadszedł ten moment, i napełniłem zbolałą pierś cząstką otaczającej mnie nocy, osunąłem się w doskonały niebyt, a brak jakichkolwiek myśli był zbawieniem dla mojego udręczonego umysłu.

Obudziłem się w środku dnia. Nad moją głową unosiło się kilka niezdecydowanych sępów. Postanowiłem rozwiać ich wątpliwości i podniosłem się na nogi. Cha! Nie było to wcale proste, teraz, kiedy Jaźniaka już nie było – wiedziałem o tym – całe zmęczenie mojego ciała spadło na mnie z siłą zrzuconego ze skarpy głazu. Jednak dopiąłem swego i po krótkiej walce z samym sobą stałem już na chwiejnych nogach. Głód, krańcowe wyczerpanie i ból był najsłodszą nagrodą jaką otrzymałem w zamian za pokonanie obcej siły woli. Z niejakim zdziwieniem stwierdziłem też, że jestem spragniony – zupełnie tak, jakbym nocą nie opił się tej zimnej wody z rzeki! Uległem jednak tej słabości i ugasiłem w niej pragnienie. Z trudem, bo wodę, jaką wlewałem w siebie, wypychał na zewnątrz narastający gdzieś w moim wnętrzu śmiech. O tak, śmiałem się na całego. Nadwerężone wrzaskami gardło nie protestowało, jak gdyby rozumiejąc tą potrzebę. Śmiałem się zatem, głośno i niemal obłąkańczo – wiedziałem jednak, że teraz jestem o wiele dalej od szaleństwa niż poprzedniego dnia. Śmiech ten nie spodobał się najwyraźniej krążącym nade mną sępom; ja zaś musiałem go wnet ugasić, aby nie wystraszyć zbliżającej się od zachodu karawany. Z głupawym uśmieszkiem na twarzy obserwowałem zbliżających się w moją stronę ludzi.

To już koniec tej historii. Kiedyś może opowiem wam co działo się ze mną potem, jednak teraz, nie musicie wiedzieć o mnie zbyt dużo. Nie jestem jeszcze pewien, czy wam ufam.

Paweł „Alver” Brzeski