Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 27 września 2001, 10:12

autor: Alver

Dwóch to za dużo

Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

Z moich ust dobiegało warkotliwe charczenie, podobne chyba tylko do dźwięku, jaki mógłby z siebie wydać chorujący na żołądek dzik – słuch na nieszczęście zostaje całkiem dobry w momencie schwytania. Pół pierwszego dnia spędziliśmy drąc się w niebogłosy i od tamtego czasu zdążyłem pożałować, że docierają do mnie w ogóle jakiekolwiek bodźce – sam siebie przerażałem! Kiedyś, dawno temu, widziałem przez chwilę człowieka, który padł ofiarą podobnego stwora; przez chwilę, bo zaraz potem uciekłem z niebezpiecznego miejsca. To było rzeczywiście straszne. Padł na kolana a oczy rozbłysły mu dziwnym, wewnętrznym światłem, zupełnie tak, jak gdyby jakiś złośliwy chochlik dostał się do jego czaszki z kagankiem w ręku. Potem zaczął krzyczeć. Myślałem, że to z powodu bólu, ale gdzie tam, tak po prostu zachowują się Jaźniaki – widocznie bardzo to lubią. Nie znaczy to, oczywiście, że nie odczuwa się bólu w momencie schwytania, ale jakim cudem chciałbyś krzyczeć nie mając ust, ani nawet krtani? Ból – jeśli można to tak nazwać – jest czysto umysłowy, czy jak to określić. Męczarnia trwa około trzech godzin, a potem już tylko obserwujesz... ale, nie chce mi się o tym gadać. Wolałem już pustynię i brak wody. Powiem może tak: rozgrzane do czerwoności żelazo w twojej głowie byłoby przy tym pieszczotą; oczywiście zgaduję, bo nikt mi jeszcze tego nie robił, sam zaś nie śpieszę się zbytnio do podobnych eksperymentów.

Mieliśmy remis. Być może, w swej naturalnej postaci Jaźniaki nie odczuwają zmęczenia, ale teraz rezydował we mnie i w moim ciele, a moja ręka i noga powiedziały: dosyć! Przestał więc się szamotać i począł rozważać zaistniałą sytuację. Czy ja zasnąłem chociaż raz przez ostatnie pięć dni? Nie, byłem wręcz uosobieniem bezsenności. Zatem we śnie mnie nie załatwi. Musiał wymyślić coś innego, a ja – możecie mi nie wierzyć, ale to prawda – wyczułem jego strach. Mało wiemy o Jaźniakach, bo też nie są one najłatwiejszym obiektem badań – wyobraźcie sobie kogoś, kto chciałby zgłębiać ich naturę. Zaraz by mu przeszła ochota, jakby już został schwytany i poczuł ten piekący ucisk na swojej jaźni, gwałtowny i nieubłagany proces spychania swojej świadomości na dalszy plan, połączony z tym wrażeniem bólu nie do opisania, który zdaje się być nie tyle w tobie, co tobą samym; od podobnego uczucia nie ma ucieczki. Jedno, co o nich w zasadzie wiadomo, to fakt, iż nie lubią zimna; dlatego też zamieszkują głównie południowe tereny Kontynentu. Ale zastanówmy się, skoro odzyskałem kontrolę nad ręką i nogą, to mogłem w końcu odzyskać i resztę, a co wtedy stanie się z moim prześladowcą? Po kilku dniach w jednej głowie można poznać drugą osobę, czy też raczej, w tym przypadku, istotę. Można się z nią zżyć do tego stopnia, że zawsze wykryjemy jeśli ją coś martwi czy boli. Jaźniak wyraźnie się bał. Bał się, ponieważ – nie pytajcie mnie skąd to wiem – opanować czyjeś ciało to jedno, ale opuścić je to całkiem co innego. One żywią się jakby świadomością, jestestwem ofiar, ich siłą woli, umysłem i – bogowie! – może nawet duszą. Nie jestem co do tego pewien, bo Jaźniak nie znał na to określenia, które mógłbym wychwycić. Wiedział po prostu, że mu to jest potrzebne. Niemniej, takie są moje przypuszczenia. Zatem, znalazłszy ofiarę paraliżował ją, trochę się zabawiał i opuszczał martwą, choć, pozornie, pozbawioną jakichkolwiek obrażeń pustą skorupę; jednak warunkiem pożarcia zdobyczy była – jak mi się zdaje - całkowita kontrola, a ja się częściowo uwolniłem i wszystko wskazywało na to, iż uwalniam się w coraz to większym stopniu. Problem Jaźniaka polegał więc na tym, że nie mógł się ode mnie uwolnić póki żyłem. Nie wiem co mu w tym przeszkadzało, z chęcią bym go wypuścił gdybym mógł!

Zatem, kiedy odzyskam już pełną kontrolę, pasożyt umrze – może nie od razu, w końcu ja nie umarłem, ale stanie się to z pewnością; a już na pewno zostanie zniewolony, co nie napawało go, w widoczny sposób optymizmem. Możecie sobie wyobrazić, że wilk nie lubi być pożerany przez owce, a coś podobnego właśnie się zapowiadało.

Do tej pory, istniałem w miarę niezależnie, ale nie miałem specjalnego wpływu na swego wroga – ba! – nie miałem nic do powiedzenia, siedziałem cichutko niczym przestraszona myszka na posłaniu kota. Teraz jednak poczułem, że taki wpływ zaczynam zdobywać, co jemu nie spodobało się w ogóle. Zabawna sprawa, ale wynikało to z niczego innego, jak z samych myśli. Czegoś tam musiał nie dopatrzyć, bo moje myśli poczęły wywierać wpływ na jego własne. To ci dopiero heca! Pomyślałem przykładowo o odejściu od skarpy, a on, zanim zdążył to rozważyć podjął odpowiednie kroki w tym kierunku; no z tymi krokami to przesadziłem, pół kroki, bo pamiętajmy, że jedna noga była w tym czasie pod moją kontrolą. Współpracowałem z nim, bo cel był mój, nie jego. Ależ się wtedy zeźlił, jak już zrozumiał co się dzieje! Prawie połamał mi palce u ręki, gdyż jakimś cudem zdołał mnie za nie uchwycić, a prawa ręka mojego ciała była jednak silniejsza od lewej. Wywinąłem mu się i podsunąłem pomysł o zdzielenie mnie w twarz co zrobił, zapominając o tym, iż należy ona teraz do niego. Doprawdy, już obecność Jaźniaka była dla mnie nielichym przeżyciem, a co dopiero Jaźniaka w stanie absolutnej furii, którą – nie było siły – musiał jakoś spożytkować...