Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 27 września 2001, 10:12

autor: Alver

Dwóch to za dużo

Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

Natknąłem się bowiem na rzeczkę. Małą, z pozoru leniwą o szerokości koryta raptem kilkunastu stóp. Suche, kolczaste krzaki ustąpiły miejsca nieśmiałej zieleni, tu i tam pojawiła się kępka wystraszonej trawy, a woda szumiała zachęcająco. Nie sama rzeka była jednak najważniejsza, a miejsce, z którego wypływała; miniaturowy wodospad, sięgający niewiele ponad moją głowę, wydobywający się z wysokiej skały, której szczyt skryty był pod warstwą zieleni z osadzonymi na niej pniami drzew. Widok nie tyle malowniczy, co obiecujący niską temperaturę wody, zwłaszcza tak blisko samej skały, do wnętrza, której nie miało dostępu palące słońce, owa gorąca kula szydząca ze mnie z wysokości nieba, do której zdążyłem już się uprzedzić podczas pobytu na pustyni. Wszystko to natchnęło mnie nadzieją, a Jaźniaka przerażeniem. Ze wszystkich sił próbował nie dopuścić do tego, abym wszedł w rzeczny nurt – a jeszcze trochę tych sił miał, jakby oszczędzał je, chcąc wykorzystać te ostatnie rezerwy w podobnej sytuacji. Jego wściekły atak rzucił mnie na kolana, umysł zaprotestował przeciw sile jaka w niego uderzyła, było zupełnie tak, jak na samym początku, kiedy to rzucił się na mnie i opanował mnie po krótkiej walce. Był jednak słabszy, wyczerpany pięciodniowym pojedynkiem. Zdobył się na podobny atak – jestem o tym przekonany – tylko dlatego, że powodowała nim desperacja; ta sama siła, jaka utrzymywała mnie przy życiu ostatnimi czasy. Po raz kolejny z moich ust wydobył się straszliwy ryk. Takiego głosu nie mógłbym wydobyć sam ze swojego gardła, tak przynajmniej sądzę. Był to zatem okrzyk Jaźniaka, który zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i walczy nie tyle o pożywienie, co o przetrwanie – własne życie. Okrzyk był naprawdę przerażający, przeciągły i donośny – nie zdziwiłbym się, gdyby był słyszalny w samym Harfha’s – wydało mi się, że skała aż się od niego zatrzęsła. Potem zobaczyłem kamień. Leżał wbity w ziemię tuż przed moimi kolanami. Zorientowałem się do czego zmierzał Jaźniak, w ostatniej chwili podparłem się lewą ręką i zdołałem jakoś wyhamować impet uderzenia. Było ono jednak na tyle silne, iż przez pewien czas ogarnęła nas obu ciemność.

Kiedy się ocknąłem ciemność nadal mnie otaczała. Ale już nie tylko mnie, panowała niepodzielnie nad całą krainą, a księżyc w nowiu nie mógł jej zagrozić. Zapadła noc. Spojrzałem w gwiazdy i ze zdumieniem stwierdziłem, że mój wzrok funkcjonuje normalnie. Czyżby...? Nie, on na pewno gdzieś tam jeszcze jest – czułem jego obecność! Co dziwne, dopiero teraz odezwał się lęk, bałem się tego, co Jaźniak może mi zrobić, nie chciałem już, nie miałem sił na dalszą walkę – byłem wyczerpany nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Bliski płaczu, chciałem wezwać niewzruszone niebo aby mi pomogło i wygnało Jaźniaka precz. Wiedziałem jednak, że z nikąd nie mogę oczekiwać pomocy, nagle stałem się przerażająco samotny i mały, a dodająca mi sił desperacja znikła gdzieś pozostawiając mnie bez wsparcia, jak okrutna matka porzucająca swoje dziecko w obcym miejscu. Nie towarzyszyło mi nawet uczucie rezygnacji, które z jakichś tajemniczych powodów nie pozwalało poddać się rozpaczy. Teraz, kiedy już mogłem kontrolować całe swoje ciało naprawdę zacząłem się bać. Czułem się jak więzień, któremu kat podarował chwilę złudzenia, że wszystko będzie dobrze, a jednocześnie szykował przeznaczone dla niego narzędzia tortur. Lękliwie podniosłem się na nogi, obawiając się, że każdy gwałtowniejszy ruch może obudzić drzemiącą we mnie bestię. Skoczyłem – prosto w oczekującą na mnie zimną wodę. Wylądowałem kilka stóp od brzegu, w rwącym nurcie, który tylko z zewnątrz wydawał się być leniwy. Woda sięgała mi tutaj nieznacznie ponad pierś i była naprawdę zimna – zdrętwiałem cały w kilka chwil, aż zaparło mi dech i przez chwilę bałem się, że moje serce nie wytrzyma i umrę tutaj w taki głupi sposób, a moje ciało zostanie wyrzucone na brzeg rzecznego koryta na jakimś pustkowiu, gdzie tym, z czego zrezygnowała woda zajmą się sępy.