
autor: Krzysztof "Draug" Mysiak
Gracz, fantasta, bibliotekarz. Entuzjasta dobrych opowieści, intensywnych strzelanin i samochodówek.
Graliśmy w Mass Effecta: Andromedę – nie tylko dla fanów Inkwizycji
Spędziwszy trzy godziny z grą Mass Effect: Andromeda, możemy wreszcie udzielić odpowiedzi na pytanie: czy to coś więcej niż Dragon Age: Inkwizycja w kosmosie? Wprawdzie oba tytuły wiele łączy, ale to wciąż stary, dobry Mass Effect.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Mass Effect: Andromeda – znajoma podróż w nieznane
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Dobra, moi mili, koniec nabijania się z Andromedy. Już nie będziemy sobie żartować, że to nic więcej niż Dragon Age: Inkwizycja w kosmosie. Spędziwszy ponad trzy godziny z tą grą na przedpremierowym pokazie w Warszawie, mogę przedstawić konkretne wnioski z wnikliwych obserwacji. I stwierdzam, że to nadal stary, dobry Mass Effect... choć nieuważny gracz może łatwo przeoczyć ten fakt, jeśli zapatrzy się w wielkie, quasi-sandboksowe lokacje, które faktycznie nasuwają skojarzenia z ostatnim Dragon Age’em.
Choć do premiery omawianej gry został raptem miesiąc, na pokazie nie mieliśmy do czynienia z jej najnowszą wersją, tylko ze starszym „buildem” alfa (odpalonym na PC). Jak wyjaśnili gospodarze, aktualna wersja nie jest jeszcze dostatecznie stabilna, by ją prezentować. Dlatego na umieszczone w tekście wzmianki o błędach technicznych, które spostrzegłem w Andromedzie, można przymknąć oko... troszeczkę.
Ostatnia prosta przed skokiem w nadświetlną
Prezentacja składała się z dwóch mniej więcej równoważnych części. Najpierw przeszedłem prolog, potem przeskoczyłem do nieco późniejszego etapu przygody (czwarta misja fabularna). Spokojnie, nie będę zdradzać szczegółów historii, po dotychczasowych zapowiedziach wiecie już o niej dość. Odnotuję tylko, że stare-nowe uniwersum i przedstawiana opowieść mają klimat odpowiedni dla serii Mass Effect. Wszechświat znowu jest tajemniczy i fascynujący, fabule nie brakuje patosu ani epickości, a awanturnicze perypetie wyluzowanych bohaterów mieszają się tu z powagą i prawdziwym dramatyzmem (i to już od pierwszych minut zabawy).
Co do owych wyluzowanych bohaterów – trudno nie odnieść wrażenia, że załoga statku Tempest jako zbiorowość ma nieco inny charakter niż ekipa Normandii. Średnia wieku jest niższa (jeśli nie liczyć 1400-letniego kroganina Dracka), a drużynę tworzą mniej doświadczeni bohaterowie niż ci z trylogii o Shepardzie, więc ogólny ton rozmów wydaje się trochę lżejszy niż poprzednio. Czy to źle? Niekoniecznie, bądź co bądź nie ma tu mowy o takim przeskoku jak między pierwszą a drugą częścią Watch Dogs. Jako się rzekło, nadal nie brakuje poważnych tematów.

BioWare nie przewidziało opcji importu plików zapisu z poprzednich odsłon serii Mass Effect do Andromedy, ale na samym początku gry mamy maleńką namiastkę symulacji naszych wcześniejszych wyborów. Możemy mianowicie wskazać, czy Shepard był mężczyzną, czy kobietą.

Zmotoryzowana Inkwizycja
No dobra, a jak wygląda sprawa z tą eksploracją? Na pierwszy rzut oka badaniem powierzchni planet gra mocno przypomina (nieszczęsną) Inkwizycję – w lokacjach nie brakuje takich atrakcji jak wędrujące drapieżne zwierzęta czy stacjonarne grupki bandytów, są też skałki do kopania (ręcznie lub za pomocą sond wydobywczych w przypadku większych złóż, które można zajmować), przyczółki do ustanawiania tudzież tajemnicze struktury obcych, z którymi wiążą się niewielkie wyzwania logiczne. Ale już mapy są naprawdę rozległe – znacznie większe niż w Dragon Age’u.
Przede wszystkim jednak jest jeden czynnik, który bardzo mocno odróżnia eksplorację w Andromedzie od tej z poprzedniego dzieła BioWare – chodzi o Nomada. Kiedy kierujemy zwinnym pojazdem, możemy ignorować niebezpieczeństwa, nie dając się wciągać w przypadkowe potyczki (a okazji do tych ostatnich trafia się wiele). Jeśli komuś zwiedzanie jest bardzo nie w smak, może wdusić dopalacz i pomknąć ku celowi misji, nie oglądając się na żadne „rozpraszacze”. No i szybkość środka transportu sprawia, że mapy nie wydają się aż tak zapełnione atrakcjami jak w Inkwizycji.

Poza tym BioWare chyba wzięło sobie do serca krytykę i pewne rzeczy rozwiązano inaczej niż w poprzedniej grze. Przeglądając wpisy w dzienniku, nie natrafiłem na zadania, które polegałyby na samym zbieraniu określonej ilości surowców czy rozglądaniu się za jakimiś znajdźkami – wydaje się, że tym razem misje będą mieć bardziej konkretne cele... choć najpewniej wciąż przyjdzie nam latać w tę i we w tę – po galaktyce i nad poszczególnymi planetami. Poza tym odniosłem wrażenie, że na mapach jest więcej NPC, którzy mają coś do powiedzenia. Nawet kopanie skałek poprawiono – występują rzadziej, a pozyskiwanie z nich surowców odbywa się błyskawicznie (bez animacji schylania się), więc da się to przełknąć.
Wróćmy jeszcze do Nomada. Pojazd prowadzi się przyjemnie – jest zwinny i zwrotny, potrafi się lekko ślizgać przy ostrych skrętach, a do tego nie ma kłopotu z pokonywaniem nawet większych przeszkód (dobra praca zawieszenia). Ponadto regularne wyskakiwanie z łazika i wsiadanie z niego nie stanowi problemu – tutaj również twórcy odpuścili sobie animację, więc następuje to szybko i płynnie. Natomiast za cholerę nie mogę zrozumieć, dlaczego Nomad nie został uzbrojony. Po planetach wałęsa się dużo agresywnych zwierząt (o bandytach nie wspominając), więc aż prosi się o opcję potraktowania ich z broni pokładowej... tym bardziej że przy próbach rozjeżdżania przeciwników fizyka potrafi z naszym łazikiem wyczyniać cuda.