autor: Szymon Liebert
Recenzja gry Wolfenstein: The New Order - nowy porządek w FPS-ach
Wolfenstein: The New Order otrzymał kilka świetnych zwiastunów, sugerujących, że gra będzie wyrazista, mięsista i w inteligentny sposób zabawna. Czy za tak dobrym marketingiem stoi równie dobra gra?
- wyrazista fabuła i postacie;
- mieszanka powagi, absurdu i humoru zrobiona ze smakiem,
- rozsądna długość kampanii i kilka powodów, żeby rozegrać ją ponownie,
- satysfakcjonujący system walki, stawiający na swobodę i otwartość,
- dobre wykonanie audiowizualne – gra ma swój styl.
- pewne niedociągnięcia techniczne – słabsze animacje, problemy z silnikiem.
Wolfenstein to jedna z najstarszych serii strzelanek, która doczekała się paru co najmniej dobrych odsłon – od pamiętnego Wolfenstein 3D, przez Return to Castle Wolfenstein, aż po Wolfenstein z 2009 roku. Stworzenie kolejnej części powierzono w ręce debiutującego studia MachineGames. Niech słowo „debiut” nikogo nie zwiedzie – to zespół założony przez byłych pracowników Starbreeze, którzy dali nam między innymi The Darkness, czy The Chronicles of Riddick.
Mimo tych skojarzeń muszę przyznać, że początkowo byłem sceptycznie nastawiony do The New Order. Pamiętam pierwszy pozbawiony polotu trailer. Z czasem stało się jednak jasne, że producent stawia na dość wyraziste pomysły w kwestii fabularnej, a jednocześnie chce wrócić do korzeni gatunku. Ze zwiastuna na zwiastun obietnice jawiły się coraz lepiej, aż do momentu, w którym przestały być możliwe do spełnienia. Czy studio MachineGames mogło zrobić grę, która dorównałaby mocnemu marketingowi? Okazuje się, że mogło. Nawet więcej - zrobiło.
Blazkowicz jest tylko człowiekiem
Wolfenstein: The New Order od samego początku prezentuje całkowicie fikcyjny scenariusz rozwoju II wojny światowej. W pierwszych scenach, rozgrywających się w 1946 roku, towarzyszymy Williamowi B.J. Blazkowiczowi w próbie desperackiego szturmu siedziby przywódcy nazistowskich wojsk – generała Trupiej Główki, znanego z poprzednich odsłon serii. Już w tym momencie atak sił aliantów wydaje się zdany na porażkę, bo Niemcy dysponują zaskakująco zaawansowaną technologią i prześcigają konkurencję w wyścigu zbrojeń o lata świetlne. W wyniku doznanych obrażeń Blazkowicz zapada w stan otępienia umysłowego na kilkanaście lat. Budzi się w 1960 roku w polskim zakładzie psychiatrycznym, by wrócić do tego, co potrafi robić najlepiej: zabijania hitlerowców. Problem polega na tym, że jego odwieczni przeciwnicy wygrali wojnę i rządzą całym światem. Podczas gry dowiadujemy się jak do tego doszło i możemy pomóc w ratowaniu świata w szeregach skromnego ruchu oporu.
Na początku gry Blazkowicz otrzymuje wybór, który prowadzi do dwóch „linii czasu”, zawierających nieco inne wydarzenia. Z tego powodu, żeby poznać pełnię historii, trzeba przejść grę dwa razy. Warto, bo tylko w ten sposób spotkamy obie specjalne postacie – wzorowane na historycznych pierwowzorach.
The New Order jest bardzo pozytywnym zaskoczeniem w kwestii fabuły. Spodziewałem się po niej czegoś w rodzaju imitacji „Bękartów wojny” – wskazywały na to zwiastuny i fragmenty rozgrywki. Rzeczywiście studio MachineGames uderza w podobne tony, bo pokazuje popkulturowe i przejaskrawione ujęcie okrucieństwa nazistów, by wzbudzić w graczu chęć rozniesienia ich w pył. Na szczęście szwedzki producent stosuje te elementy okazjonalnie i nie próbuje kraść stylu Tarantino. Panując nad pokusą bawienia się stylistyką znanego reżysera, scenarzysta gry rysuje nadspodziewanie niezwykłe, a jednak przyziemne i realistyczne sytuacje oraz przede wszystkim postacie. W tym świecie rządzą technologia, czyniąca dobro lub zło w różnych rękach, oraz człowieczeństwo. Akurat tego pierwiastka w wybuchowej strzelance się nie spodziewałem.
Z czym kojarzy się B.J. Blazkowicz? Nieustannie ze swoją „mordką” z Wolfenstein 3D i robieniem min, kiedy obrywa. W sieci krąży grafika pokazująca jak wizualnie zmienił się „model” tej postaci. Na mnie znacznie większe wrażenie robi to, że B.J. z The New Order jest jednym z najbardziej ludzkich bohaterów strzelanek w historii. Ma marzenia, wątpliwości i, uwaga będzie mocne słowo, emocje! Nawet wyznaje miłość kobiecie … Brzmi to wszystko strasznie, ale MachineGames wiedziało, co robi. Historia nowego Blazkowicza oraz jego kompanów z ruchu oporu jest dzięki temu emocjonująca i ciekawa. „Dobrze napisana” – dodałbym, ale boję się, że ktoś zaraz wytknie mi dziury fabularne, czy absurdalne zwroty akcji. Owszem, one się w The New Order zdarzają, ale ważniejsze jest to, że w ogólnym rozrachunku udało się zrobić coś nieszablonowego, interesującego i sympatycznego. Niech wyznacznikiem mojego zadowolenia z fabuły będzie to, że chyba ani razu nie poczułem się nią zażenowany, co niestety w grach zdarza mi się nadspodziewanie często. Byłem za to pochłonięty i zaciekawiony, a czasem nawet rozbawiony błyskotliwymi scenkami (gdzie dopadniemy oficera tnącego więźniów dla zabawy? Przy zlewie, gdy myje swoje noże z krwi) i drobnym łamaniem konwencji (np. stosowanego do znudzenia motywu „damy w opałach”). Wolfenstein: The New Order zdał więc egzamin w temacie, z którego nawet nie musiał się przygotowywać – ma współczesny, zdrowy i niegłupi scenariusz.