autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry BioShock: Infinite - warto było czekać!
Po Rapture przyszła kolej na Columbię. Długo oczekiwany BioShock Infinite jest jedną z najlepszych gier w historii elektronicznej rozrywki, poruszającą przy tym poważne problemy religijno-społeczne.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- projekt podniebnego miasta i znajdujących się w nim obiektów;
- pełna emocji kreacja Elizabeth;
- solidne przedstawienie problemów religijno-społecznych mieszkańców Columbii;
- Sky-Line;
- świetne udźwiękowienie.
- atak klonów wśród mieszkańców;
- bardzo statyczne scenki rodzajowe.
Wydany przed prawie sześciu laty BioShock powalił mnie projektem podwodnego miasta, dekadencką atmosferą i głębią rozgrywki, za którą kryło się coś więcej niż tylko konieczność szybkiego naciskania spustu. Była to opowieść o pragnieniu stworzenia utopii, o pogoni za czymś, co nie miało szans zaistnieć na dłuższą metę. Upadek Rapture okazał się zatem kwestią czasu i kiedy pojawiał się tam gracz, właściwie było już po wszystkim.
Ken Levine potrzebował kilku lat, by wpaść na kolejny pomysł na grę o przynajmniej zbliżonym kalibrze. Sama idea się nie zmieniła. W BioShocku: Infinite ponownie mamy do czynienia z próbą budowy utopii, jednak sytuacja wyjściowa jest nieco odmienna niż w przypadku pierwszej części serii. Tym razem jako Booker DeWitt trafiamy do cudownego miasta w chmurach, w chwili kiedy (pozornie) funkcjonuje ono jeszcze całkiem sprawnie. Celem tego byłego agenta Pinkertona jest wykaraskanie się z tajemniczych zobowiązań poprzez odnalezienie niejakiej Elizabeth, sprowadzenie jej na dół i oddanie w ręce zleceniodawców. Zadanie komplikuje się już po kilkunastu minutach, a po paru kolejnych DeWitt jest już właściwie pewien, że trafił w sam środek dziejowego huraganu.
Kończąc zabawę z nowym BioShockiem, zastanawiałem się, kto tutaj był właściwie głównym bohaterem. Owszem, kierując poczynaniami Bookera, to ja podejmowałem wszystkie decyzje, ale wcale nie jestem przekonany, że grałem przy tym pierwsze skrzypce. Podobnie bowiem jak Rapture Columbia sprawia wrażenie żywego organizmu i choć początkowo miejsce to wydaje się prawdziwym rajem, szybko okazuje się, że za tą fasadą kryje się fałsz, smutek, wyzysk i brud. To, co w Rapture było widoczne na pierwszy rzut oka, tu jest dobrze ukryte. Tym samym podniebna metropolia staje się jeszcze bardziej przerażająca.

Miastem w chmurach rządzi prorok Comstock. Dla białej społeczności bohater, niekwestionowany autorytet i lider, a przy okazji prawdziwy amerykański patriota. Nie taki jak ci ludzie na powierzchni, z którymi zresztą Columbia zerwała wszelkie stosunki. Na dole znajduje się grzeszna Sodoma, zaś u góry oferowana ludziom przez Boga arka, azyl chroniący przed zepsuciem panoszącym się w normalnym świecie. Zepsucie owo bierze się zaś między innymi z tolerancji wobec odmienności. Kolorowa ludność zamieszkująca Columbię, a także Irlandczycy i Żydzi uważani są za podludzi, wrogów, wobec których trzeba zachować stałą czujność. Czystość rasowa przede wszystkim. Jedną z ogromnych atrakcji gry jest przyglądanie się dziesiątkom plakatów propagandowych, nad opracowaniem których zespół grafików musiał się niesamowicie natrudzić, bo raz, że są one naprawdę atrakcyjne wizualnie, a dwa – tak sugestywne, że byłbym w stanie uwierzyć w ich całkowitą autentyczność.
