Recenzja gry Call of Duty: Vanguard - tylko dla największych fanów serii
Najnowszy Call of Duty: Vanguard to poprawna strzelanka w singlu i powtórka z rozrywki w multi. Nie zaskakuje ani na plus, ani na minus, co czyni z niej nieco bladą, łatwą do zapomnienia odsłonę.
- widowiskowe bitwy w kampanii singlowej;
- zróżnicowane lokacje dzięki wizytom na czterech znanych frontach drugiej wojny światowej;
- świetny model strzelania wprost z Modern Warfare, jeszcze lepszy z padem od PS5;
- bardzo ładna oprawa audiowizualna z dobrze wyreżyserowanymi cutscenkami i bogatymi w detale lokacjami;
- aż 20 map w multiplayerze (częściowa destrukcja otoczenia potrafi nieco zmienić ich wygląd);
- niezliczona ilość rzeczy do odblokowywania i wyzwań w grze sieciowej.
- dziwne, niedokończone mechaniki rozgrywki w kampanii fabularnej;
- trochę rozczarowujący główny wątek krótkiej na 5 godzin kampanii;
- tryb zombie uboższy i nudniejszy niż zwykle;
- mnóstwo historycznych nieścisłości i brak klimatu drugiej wojny światowej w trybie multiplayer.
Coroczne premiery nowych odsłon Call of Duty to zarówno ogromna zaleta, jak i największe przekleństwo tej słynnej serii strzelanek. Plusem jest fakt, że fani cyklu nie muszą długo czekać na świeżą porcję zawartości i dobrej zabawy. W przypadku wielu innych graczy tak krótki czas pomiędzy kolejnymi częściami doprowadził jednak do pewnego uodpornienia się na magię CoD-a, do zobojętnienia na wieści o kontynuacjach. Zwłaszcza teraz jest to szczególnie odczuwalne, kiedy dostajemy trzecią już grę z cyklu wykorzystującą identyczny rozkład menu oraz interfejs ekranowy. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to znowu to samo, tylko z inną warstwą lukru na wierzchu.
Call of Duty: Vanguard pozostawiło mnie w zasadzie... niewzruszonego. Ukończyłem widowiskową strzelankę, która jednak nie wzbudziła we mnie absolutnie żadnych większych emocji. To nie jest gra zła, ale nie jest to też gra pod jakimś względem wybitna. Jej największą wadą wydaje się chyba to, że nie próbuje w żaden sposób pokonać poprzeczki, zawieszonej wysoko przez ciągle świetne Modern Warfare z 2019 roku, czy choćby do niej doskoczyć. W kampanii nie ma tak zapadających w pamięć scen jak słynne „zielone misje” z MW, nie ma ciekawych rozwiązań w stylu wyborów moralnych z Black Ops – Cold War. Multi z kolei przypomina uboższy reskin Modern Warfare. Vanguard to prostu trochę poprawnego strzelania w ładnej grafice... i tyle.
Choć może nie do końca, bo znowu dostajemy trzy odrębne moduły Call of Duty: krótką kampanię singlową, aż 20 map w multiplayerze oraz tryb z nazistowskimi zombie. Ponadto Vanguard powraca do korzeni serii, a więc czasów drugiej wojny światowej oglądanej z perspektywy kilku żołnierzy. Czy jest więc szansa, że chociaż jeden z tych elementów może przekonać do siebie umiarkowanego fana CoD-a?
Singiel z „epickimi” momentami...
Na początku od razu wyprostujmy dwie rzeczy. Kampania singlowa nie podejmuje tematu żadnej alternatywnej historii drugiej wojny światowej, jak donosiły niektóre plotki, oraz należy do tych króciutkich – jej przejście na normalnym poziomie zajęło mi raptem 5 godzin. Wszystko zaczyna się w 1945 roku, w trakcie ostatnich chwil Trzeciej Rzeszy, kiedy poznajemy głównych bohaterów i ich tajną misję – rozpracować tajemniczą operację Feniks. Wykorzystując znany chwyt z retrospekcjami, autorzy opóźniają poznanie finału poprzez serwowanie scen z wcześniejszymi losami czwórki pierwszoplanowych żołnierzy. Dzięki temu mamy znowu okazję trafić na najsłynniejsze fronty drugiej wojny, takie jak Stalingrad, Pacyfik, Afryka Północna i Normandia.
I generalnie te krótsze, małe historyjki są sercem trybu fabularnego i wypadają o wiele lepiej niż główny wątek. Na samym początku pojawia się jeszcze nadzieja, że nasz antagonista – Hermann Freisinger – będzie wyrafinowanym przeciwnikiem na miarę Hansa Landy z Bękartów wojny, ale szybko okazuje się, że to typowy, przerysowany do bólu psychol. Który zresztą i tak usuwa się na dalszy plan, a jego zastępca wcale nie jest ciekawszy. Śledzenie fabuły ratują dopieszczone od strony technicznej cutscenki. Montaż, ujęcia kamery, motion capture, jakość i ilość detali w pomieszczeniach, oświetlenie – wszystko to jest najwyższej jakości, klasa sama dla siebie.
Esencją kampanii single player okazują się losy poszczególnych żołnierzy – pilota w bitwie o Midway, brytyjskiego spadochroniarza w Normandii, „szczura Tobruku” w Afryce i rosyjskiej snajperki w Stalingradzie. Mamy okazję poznać ich charaktery oraz motywację do walki i mimo paru niewielkich zgrzytów z patosem czy nadmiarem poprawności politycznej dobrze się to ogląda. A prawdziwą wisienkę na torcie stanowią widowiskowe sekwencje jakiegoś szturmu w trakcie każdej retrospekcji.
Na ekranie widać wtedy naprawdę tłum żołnierzy i czuć, że jest się tylko małym trybikiem w wojennej machinie. Są krzyki, eksplozje, ogólny chaos bitewny oraz świetny feeling strzelania, dzięki silnikowi i patentom z Modern Warfare. Zwłaszcza wszystkie jednostrzałowe karabiny oraz rewolwery dają poczucie ogromnej mocy obalającej jednej kuli, a potęguje to jeszcze pomysłowe wykorzystanie silniczków w triggerach pada od PlayStation 5. Świetne wrażenia podkreśla naprawdę dobra oprawa graficzna. Ilość detali, eksplozje i efekty cząsteczkowe potrafią stworzyć klimat prawdziwej wojennej zawieruchy.
Są swastyki, nie ma „wygładzania” historii, ale główny antagonista okazuje się „drewniany i płaski” – szybko się o nim zapomina.
...i dziwnymi pomysłami
Niestety, Call of Duty: Vanguard ma też trochę niepotrzebnych mechanik. Nie wiem, czy to jakieś pozostałości po wcześniejszych planach i pomysłach, których ostatecznie w pełni nie wykorzystano, czy po prostu niezbyt trafione decyzje, ale kampania mogłaby doskonale się bez nich obejść. Przykładowo dwóch z naszych bohaterów dysponuje nadludzkimi supermocami, pojawiającymi się do znudzenia w innych grach. Jeden włącza „wiedźmiński zmysł” albo coś w stylu wizji predatora w bieli i czerni, by dostrzec niewidocznych akurat wrogów i spowolnić czas podczas strzelania. Drugi z kolei wyświetla parabolę lotu granatu, co przydaje się tylko w jednym oskryptowanym momencie. A dlaczego inni nie mają swoich supermocy...?
W trakcie bitwy o Midway przychodzi nam pilotować samolot w widoku z kamery w kokpicie i etap ten z miejsca wygrywa nagrodę za najbardziej toporne sterowanie wszech czasów. Twórcy poświęcili nawet jeden klawisz na padzie, byśmy mogli błyskawicznie przełączać się pomiędzy naturalnym kierunkiem sterowania a odwróconym, jednak ani tak, ani tak nie jest dobrze. To moment, w którym toczymy bitwę z własnym samolotem, podczas gdy japońska armada fruwa dookoła i czeka, aż minie ustawowy czas potrzebny do zakończenia skryptu.
Są chwile bez walki, kiedy akcja zwalnia. Wtedy można nacieszyć oczy świetnymi detalami w lokacjach.
Najbardziej zabójcze okazują się jednak psy. Hitlerowskie owczarki niemieckie zwiastują natychmiastowy zgon, gdy tylko podbiegną do nas na odległość metra, w przeciwieństwie do kuli karabinowej lub bliskiej eksplozji granatu. Mam wrażenie, że zabrakło tu czasu na stworzenie jakiejś animacji odpychania gryzącego nas zwierzaka, co jest od dawna standardem w większości gier. Biegnące psy pozostawiono, a braki w assetach zastąpiła plansza „game over”. Jest jeszcze, o dziwo działająca, opcja wydawania rozkazów kompanom, np. by skupili ogień nieprzyjaciela na sobie i ułatwili nam podejście, ale ponownie wygląda to na niedokończony system zrobiony na pół gwizdka, dostępny jedynie w paru momentach. Tak jakby chciano naśladować Brothers in Arms, ale niezbyt to wyszło.
Ogólnie singiel wzbudza mieszane odczucia. Graficznie jest zdecydowanie lepiej niż w CoD-zie: WWII, a strzelanie wydaje się przyjemniejsze, bardziej „soczyste”. Scenariusz z kolei okazuje się gorszy, jednak na pewno bardziej zróżnicowany, jeśli chodzi o lokacje, i obfitujący w spektakularne momenty – sporadycznie psute przez wspomniane dziwne patenty. To ogólnie fajna rozgrzewka przed spędzeniem wielu godzin w multiplayerze.