Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - drogo, ale dobrze
Złe wieści, pecetowcy. Mody jednak nie wystarczą, by mieć to samo, co oferuje Mass Effect: Legendary Edition. Może dałyby podobny efekt w ME2 i ME3, ale w „jedynce” zmieniono tyle, że chwilami przypomina raczej remake niż remaster. Tylko ta cena…
Studio BioWare chciało nas wszystkich omamić. Deweloper miał nadzieję, że ładne buzie postaci i efektowne cutscenki wystarczą, by zwabić konsumentów gier AAA. Że przykryją toporny gameplay i drewniane animacje, z którymi trochę głupio byłoby pokazywać się na rynku nawet dzisiejszym reprezentantom segmentu AA (np. studiu Spiders). To jednak nie oznacza, że Mass Effect nie zasługuje na uznanie. Pod trącącym myszką opakowaniem kryje się bowiem fascynujące uniwersum, intrygująca fabuła, charyzmatyczne postacie, wspaniała muzyka, a także [...].
To, co właśnie przeczytaliście, jest fragmentem recenzji Mass Effecta: Legendary Edition z alternatywnej rzeczywistości. W rzeczywistości tej nikt nie słyszał o komandorze Shepardzie aż do 2021 roku, a Legendary Edition stało się pierwszą okazją do poznania tejże postaci i barwnej gromadki jej towarzyszy. Tak, to prawda, wypuszczanie trzech gier naraz jest dość nietypowe...
Już tłumaczę, do czego to zmierza. Zwykle testowanie odświeżonej wersji gry zaczynam od zainstalowania i przypomnienia sobie pierwowzoru. Z Mass Effectami postąpiłem inaczej. Od mojego ostatniego kontaktu z serią minęło prawie pięć lat i wiele szczegółów zatarło się już w mej pamięci. Dlatego postanowiłem przekonać się, jakie wrażenie remaster kosmicznej epopei studia BioWare zrobiłby na mnie jako (względnie) świeże doznanie, niepostrzegane przez pryzmat i w bezpośredniej bliskości oryginałów... I powiem Wam, kurdebele, że to wrażenie jest znacznie lepsze, niż się spodziewałem.
ZA CO TA OCENA?
Pamiętajcie, że w tej recenzji oceniamy nie same gry (czyli ich fabułę czy mechanikę), ale jakość ich odświeżonych wersji.
Po lewej oryginalny Mass Effect, po prawej Edycja Legendarna
Remaster z zadatkami na remake
- liczne modyfikacje w mechanice pierwszego Mass Effecta, dzięki którym gra się weń nieporównywalnie przyjemniej;
- gruntowne odświeżenie wielu lokacji w ME1 – niektóre zmieniły się wręcz nie do poznania;
- wyostrzone tekstury, lepsze oświetlenie, dołożone odbicia i inne graficzne poprawki we wszystkich odsłonach serii – ME2 i ME3 też wyglądają wyraźnie lepiej niż pierwowzory;
- miły dodatek w postaci trybu fotograficznego.
- brak trybu multiplayer w ME3;
- regularne spadki liczby klatek na sekundę;
- dziurawa polska wersja językowa i niemożność grania z przetłumaczonymi samymi napisami (bez rodzimego dubbingu);
- przydałoby się więcej zmian i/lub ustawień sterowania, kamery oraz interfejsu.
Jeszcze tydzień temu trwałem na stanowisku, że istnienie modów przekreśla sens wydawania Legendary Edition – albo przynajmniej stawia go pod wielkim znakiem zapytania. Dziś już nie jestem tego taki pewien. Owszem, z przeróbkami takimi jak MEUITM czy ALOT leciwą pierwszą część serii da się podciągnąć do zadowalającego wizualnego poziomu, ale czy to samo powiemy o rozgrywce? W moim odczuciu nie grafika, tylko archaiczny gameplay jest zasadniczym problemem „jedynki” – dzisiaj, lata po premierze. Strzelanie, zarządzanie ekwipunkiem czy jazda Mako to już nieledwie udręka. I w tym miejscu wypada docenić remaster.
Obcując z oryginalnym Mass Effectem w wersji Legendary Edition, odniosłem wrażenie, że ta gra równie dobrze mogłaby wyjść dzisiaj. Tak, wciąż jest na swój sposób toporna i zalatuje produkcjami klasy AA (por. GreedFall) – niemniej pierwsza część przeszła kompletną renowację, od interfejsu po tekstury, i nie zdradza swojego zaawansowanego wieku. Mody nie zapewnią takiego efektu. Jest to w dużej mierze zasługa faktu, że animacje postaci w dialogach, z mimiką na czele, w chwili debiutu gry wyprzedzały swoje czasy i BioWare nie musiało ich w ogóle dotykać (wystarczyło przypudrować same twarze), by wciąż wyglądały okazale – jak na standardy gatunku RPG, ma się rozumieć. Zestawcie je sobie chociażby z animacjami z Assassin’s Creed: Valhalli, jeśli nie wierzycie.
W sekwencji otwierającej Mass Effect 2 usunięto rozmycie obrazu na pokładzie zniszczonej Normandii. To może być jedna z niewielu ujemnych zmian w grafice Legendary Edition...
W porównaniu z „prawdziwymi” shooterami TPP strzelanie w pierwszym Mass Effekcie wciąż nie sprawia wielkiej frajdy, ale przynajmniej już nie odstaje zbyt mocno od walki w „dwójce” i „trójce” (które pod tym względem nie przeszły zauważalnych zmian). Odrzut stał się trochę lepiej odczuwalny, a sterowanie robi wrażenie bardziej intuicyjnego. Prywatnie jednak mocniej cieszę się z modernizacji ekranu ekwipunku. Zmienianie wyposażenia już nie wywołuje u mnie bólu głowy, a możliwość oznaczania niepotrzebnych rzeczy jako śmieci oszczędza dziesiątki minut podczas wizyt w sklepach. Co zaś się tyczy Mako – tutaj również poprawki są ewidentne, choć nie na tyle znaczące, by etapy z udziałem tego pojazdu nagle stały się świetną rozrywką.
Jest jeszcze jeden aspekt, o którym muszę wspomnieć – ten najważniejszy, ten sprawiający, że czuję przemożną chęć ponownego zaliczenia pierwszego Mass Effecta (choć nie zwykłem wracać do już ukończonych gier, nawet tych najbardziej kochanych). Chodzi o lokacje. BioWare pomajstrowało nie tylko przy teksturach, ale również przy oświetleniu, odbiciach, roślinności, geometrii obiektów, a w niektórych przypadkach nawet układzie pomieszczeń – w rezultacie część miejsc zmieniła się niemal nie do poznania. Już sam widok upiększonego Eden Prime z prologu – pozbawionego przygnębiającego czerwonego nieba i oświetlonego jasnym słońcem, które pięknie opromienia bujną roślinność – sprawił, że zapragnąłem przejść resztę gry i zobaczyć każdy obszar w nowym wydaniu.