
Tamagotchi Plaza Recenzja gry
autor: Aleksandra Wolna
Recenzja Tamagotchi Plaza. Jest słodko i uroczo, ale właściwie dla kogo to gra?
Po wielu latach marka Tamagotchi powraca na konsole Nintendo z kolejnym zbiorem minigier, choć trudno mi stwierdzić, do kogo jest on skierowany.
Recenzja powstała na bazie wersji Switch.
Obecnie w świecie tamagotchi, kultowych już elektronicznych zwierzaków firmy Bandai, mamy rok po brzegi wypełniony nowościami. Kolorowy, połączony z siecią model „uni” stale otrzymuje aktualizacje, lada moment premiera nowego Tamagotchi Paradise, a nowe wzory zabawek retro wyrastają jak grzyby po deszczu. Wisienką na torcie jest premiera Tamagotchi Plaza, czyli najnowszej gry wideo z tego uniwersum.
Kolejny Corner Shop
Może pamiętacie jeszcze Tamagotchi Corner Shop, czyli grę na Nintendo DS z udziałem stworków ze znanych zabawek. To była jedna z tych produkcji, których głównym celem nie było rzucanie graczowi większego wyzwania, tylko zapewnienie mu prostej, uroczej rozgrywki. W grze prowadziło się sklepy lub lokale usługowe, a w każdym z nich serca klientów zdobywało się innymi minigrami. Celem było maksymalne ulepszenie sklepów, a całą grę można było przechodzić wielokrotnie – różne postacie startowe zapewniały kilka scenariuszy jej przebiegu.
Tamagotchi Plaza, choć tytuł tego nie sugeruje, to kolejna odsłona właśnie tej serii: Corner Shop. Wydana na konsolki Nintendo Switch i Nintendo Switch 2 gra znów stawia przed nami zadanie prowadzenia biznesu w towarzystwie ulubionych bohaterów. Albo nowych znajomych, jeśli z tym światem mieliście do tej pory mało wspólnego.
Trochę obawiałam się, że nie będę obiektywna, bo jestem ogromną fanką tamagotchi jako zabawek, ale myślę, że udało mi się zachować chłodne spojrzenie – pozycje z cyklu Corner Shop zawsze były dla mnie po prostu „spoko”, nie należały do grona ulubionych. To nowe doświadczenie, tym razem z Tamagotchi Plaza, też było „spoko”, ale skończyłam grę nieco skonsternowana, zastanawiając się, do kogo jest właściwie skierowana. Do teraz nie jestem pewna.
Do roboty
Odpalając grę, spodziewałam się Corner Shopu we współczesnej wersji. Piękne modele około stu postaci ze świata tamagotchi widziałam już w zapowiedziach, podobnie jak urokliwe miasto, w którym przychodzi nam działać – wizualnie wyglądało to na ogromny przeskok względem poprzednich gier. Zacierałam ręce, zastanawiając się, czym ten świat planuje chwycić za serce współczesnych graczy – w końcu najnowsza, trzecia, część Corner Shopu wyszła aż 17 lat temu.
Cóż, okazało się, że jest znacznie mniej współcześnie, niż myślałam.
W grze wita nas książę Tamahiko i opowiada o wielkim festiwalu, który ma się niebawem odbyć. W związku z tym prosi o pomoc. Mamy zająć się obsługą sklepów w mieście, by świetnie sobie radziły w trakcie festiwalu, bo taka jest wola króla. Tak można podsumować fabułę gry i mówiąc szczerze, nie narzekam na to, bo jak pomyślę, że w mają w to grać też dzieci, to faktycznie więcej nie potrzeba. To oczywiście nie tak, że gra jest pozbawiona tekstu, gdyż stworki rozmawiają ze sobą, ale są to codzienne pogaduszki utrzymane w dość prostym stylu.
Właściwą rozgrywkę rozpoczynamy od wyboru – spośród sześciu dostępnych – postaci, która będzie nam towarzyszyć. Większość to klasyczne, znane stworki (Mametchi, Memetchi, Kuchipatchi, Mimitchi), choć pojawiają się też bohaterowie, którzy zaistnieli dopiero w ostatnich latach (Bubbletchi, Unimarutchi). Naszego partnera możemy potem oczywiście zmienić w każdym momencie gry, jeśli tylko najdzie nas na to ochota. Taki wybrany stworek towarzyszy nam przez całą zabawę i jako on chodzimy po mieście, które wygląda trochę jak mała polska miejscowość w niedzielę, jeśli w pobliżu nie ma żadnej gastronomii. Pusto.
Miasto duchów
Oczywiście z wyjątkiem sklepów – ich w mieście mamy aż 12. Każdy to osobna minigierka, w każdym mamy biznes do poprowadzenia i ogromne kolejki przed drzwiami. Sklepy i nasz domek otaczają główny plac, na którym są jakieś ławki czy krzaki, parę postaci nawet sobie po nim chodzi, ale to nie tak, że cokolwiek, co znajdziemy sobie do roboty na tym pustym placu, przynosi jakiś efekt. Nie wpływa to bowiem na grę. Zdarzyło mi się na przykład podlać kwiatki, a gdy to zrobiłam, na moim telefonie, który pełni funkcję menu w grze, pojawiła się czerwona kropka. Pomyślałam sobie więc: „Wow, pewnie coś nowego!” i od razu to sprawdziłam. Nie wiem po co, bo nie znalazłam tam nic. Dalej nie wiem, co znaczyła czerwona kropka, a taka sytuacja zdarzyła mi się kilkakrotnie.
Na mapie poszczególne obszary wielkiego parku też mają gwiazdki oznaczające to, jak ocenia je książę. Na żadnym etapie gry nie dowiedziałam się, jak mam je zdobyć, a w parku niewiele znalazłam. Ostatecznie tę opcję odkryłam przypadkiem i gdyby nie mój upór w jej szukaniu, pewnie kompletnie by mi umknęła.
Szczerze uważam, że miasto funkcjonujące jako osobna przestrzeń jest w tej grze kompletnie zbędne. Spotykane na spacerze tamagotchi są oczywiście urocze, miło na nie popatrzeć, ale chętnie odpuściłabym sobie tę przyjemność, byle tylko ktoś usunął miasto z gry. Po co nam ono, jeśli do niczego nie służy? Najważniejsze są tu sklepy, bo to w nich działamy i to jakością ich usług mamy zabłysnąć przed rodziną królewską.
Tamagotchi wielu talentów
Myślałam, że pracuję całkiem sporo, ale dawno nie napracowałam się tyle, co w mieście Tamahiko. Każdy z 12 sklepów oczywiście prowadzimy my, a naszym staraniom stale przygląda się czujnym okiem książę. W praktyce rzeczone prowadzenie sklepów to powtarzanie minigierek według wymagań odwiedzających dany punkt klientów tak długo, dopóki kolejce nie stanie książę. Gdy go obsłużymy, a on pozachwyca się naszymi sukcesami, możemy ulepszyć i rozbudować sklep.
W studiu mangowym tworzymy komiksy, dobierając elementy tak, by odpowiadały krótkim opisom w stylu „leśny camping tego konkretnego stworka”. Po przeczytaniu wiemy już, by jako tło wybrać las i wstawić do niego ognisko, więc sklejamy taki komiks, a klient wychodzi zadowolony. W restauracji smażymy francuskie galette, krok po kroku odtwarzając obrazek, który dostajemy jako wzór. Trochę przypomina mi to gry z cyklu Cooking Mama, które umilały mi lekcje informatyki w szkole. Minigra z okularami to jedna z najbardziej wymagających, bo najpierw badamy wzrok klienta, potem wybieramy wygląd okularów według tego, co sobie życzy, a na końcu musimy przyciąć szkła – poziom skomplikowania jest tu na tle innych gierek wyjątkowo wysoki, jakoś dwa razy mi nie wyszło i klient wyszedł niezadowolony.
Pojedynki tama-raperów to po prostu quick time events, klikanie dwóch guzików (A i B) okraszone uroczymi dialogami. Na siłowni musimy naciskać przyciski L i R coraz szybciej i szczerze nie znoszę tej gry, bo zanim książę przyszedł łaskawie pochwalić moje starania, już rozbolały mnie palce.
Klinika dentystyczna, znana z poprzednich części, to dla mnie absolutnie najlepsza minigierka i łatwo mi wyobrazić sobie, ile radochy może sprawić dzieciom. Borujemy, plombujemy, myjemy zęby odpowiednią pastą i pozbywamy się próchnicy, która w grze przedstawiona jest jako małe stworki. Te stworki musimy łapać pęsetą, wyrywać z zęba i zamykać w klatce – powiedzieć, że to kreatywne podejście, to mało.
Na basenie należy podawać gościom drinki i akcesoria zgodnie z obrazkami w dymkach nad ich głowami. Herbaciarnia to realizowanie zamówień i przyznam, że sprawiło mi problem, bo jak ktoś mówi mi o odświeżającym napoju pomarańczowym, a ja widzę takie trzy do wyboru, nieopatrzone żadnym podpisem, to nieco się gubię. Łatwiej było w pracowni krawieckiej, działającej trochę jako restauracja – tworzymy tam ubrania według obrazka. Ostatni biznes, serwis rowerowy, posiada naprawdę wiele narzędzi do naprawy zepsutych rowerów i czasem trzeba się do tego porządnie przyłożyć.
Gra w opisie zapewnia, że w minigierki można grać lokalnie w dwie osoby, ale nie dajcie się nabrać. Gierka, która to umożliwia, jest tylko jedna i jest to wyłącznie zabawa w dentystę.
W wersji na konsolę Nintendo Switch 2, którą można dokupić też w formie rozszerzenia do gry na „jedynkę”, są trzy dodatkowe sklepy. Wykorzystują „myszkę” z Joy-Conów, nową funkcję, którą wprowadziła druga generacja konsoli.
Zagubienie w tama-mieście
Skończyłam grę nieco zagubiona, zdziwiona i skonsternowana. Grając, bawiłam się dobrze w wielu momentach – uśmiechałam przy zabawnych dialogach uzupełnionych bełkotliwym „dubbingiem” w stylu takich tytułów jak seria Animal Crossing i czerpałam autentyczną przyjemność z wielu minigierek. Cieszyłam się też jak dziecko, spotykając ulubionych bohaterów, ale mam świadomość, że ta radość ominie tych mniej wkręconych w świat tamagotchi. Podobnie subiektywny jest w odbiorze miły dodatek, czyli możliwość łączenia gry z urządzeniem tamagotchi uni, by zdobyć unikalne przedmioty. To świetna opcja, ale przede wszystkim dla fanów i kolekcjonerów.
Puste miasto, czerwone kropki prowadzące do niczego, tajemniczy park, którego nie byłam w stanie ulepszyć, i „questy” zlecane przez stworki spotykane w mieście, które przynosiły mi jedynie nowe zdjęcia – to tylko część rzeczy, przy których marszczyłam brwi. Minigierkom, głównemu daniu Tamagotchi Plaza, nie mam nic do zarzucenia, bo są takie, jakie mają być – proste do opanowania, przyjemne, urocze. Jasne, można uznać je za powtarzalne, ale na tym polega samo założenie tej gry, która tak jak wszystkie Corner Shopy ma być zbiorem takich właśnie aktywności. Powtarzalność to kwestia na tyle związana z samym podejściem do tego konkretnego gatunku, że kompletnie nie biorę jej pod uwagę, choć sama odczułam ją przy gierkach, które mi nie podeszły (jak siłownia).
Największy problem miałam z tym, że gra sama zdawała się nie wiedzieć, dla kogo właściwie jest. Podczas gdy ogromny font sugeruje zabawę dla dzieci, absolutny brak tutoriali i jakichkolwiek wskazówek dla gracza kompletnie się z tym założeniem kłóci. Wprowadzane są udane elementy, takie jak historia opowiadana postami w mediach społecznościowych w naszym telefonie, i te ze zmarnowanym potencjałem – dobry przykład stanowi tu dom gracza. To chyba największy budynek w mieście, jest wyróżniony na mapie, a służy do dwóch rzeczy na krzyż, i to takich jak np. zmiana towarzysza, którą równie dobrze można by zawrzeć w menu ustawień.
Kto ma w to grać?
- duża liczba postaci (grywalnych i NPC), raj dla fanów tamagotchi;
- naprawdę przyjemne minigierki o sporej różnorodności;
- opcja łączenia z tamagotchi uni, żeby zdobyć nowe przedmioty;
- przeurocze, zabawne dialogi.
- cena zdecydowanie zbyt wysoka w stosunku do jakości;
- kompletnie niewykorzystana przestrzeń miasta;
- brak języka polskiego;
- absolutny chaos w informacjach, samouczkach czy powiadomieniach dla gracza.
Wydaje mi się, że mimo wszystko dzieci, choć mogą potrzebować asysty rodzica, bo instrukcji praktycznie nie ma i do tego, jak robić poszczególne rzeczy, dochodzimy całkiem sami. Estetyczna grafika okazuje siępo prostu wystarczająca, muzyka i głosy postaci również, a nacisk położono na wszelkie urocze elementy, stroje czy mimikę bohaterów albo takie detale jak przezabawna animacja rozbudowy budynku.
Mam wrażenie, że gdybym miała 10 lat, bawiłabym się jeszcze lepiej niż teraz. Ja jednak wychowałam się na starych Pokemonach i Harvest Moonie, więc mam nieco inną perspektywę niż dzieci żyjące w czasach Minecrafta, Robloxa czy Fortnite’a, które w każdej grze mają setki aktywności. Czy dla nich proste minigierki ze stworkami z tamagotchi będą wystarczającą rozrywką? Może w takim razie Tamagotchi Plaza najlepiej podsunąć jeszcze młodszym dzieciom?
Tak, jeśli są anglojęzyczne albo mają matkę czy ojca pod ręką. Aktywności u okulisty, w herbaciarni czy w studiu mangowym bazują na opisach i choć nie wymagają jakiegoś szczególnie zaawansowanego słownictwa, wciąż jest to obcy język. Nie wspominając nawet, że taki mały brzdąc nie zrozumie nic z tego, co mówią postacie, a są to często naprawdę zabawne dialogi. Polskiej wersji językowej nie ma i nie spodziewałabym się, że kiedykolwiek będzie.
Czy Tamagotchi Plaza to przyjemna gra? Jak najbardziej. Czy jestem w stanie określić, kto w ogóle ma być jej odbiorcą? Nie, zaprzecza sobie na każdym kroku i mam wrażenie, że gdybym nie była fanką tamagotchi, to byłabym jeszcze bardziej skonsternowana.
W Nintendo eShopie gra kosztuje obecnie 169 złotych. Wraz z rozszerzeniem na Nintendo Switcha 2 to z kolei wydatek rzędu 219 złotych. Nie chcę nikomu zaglądać do portfela ani nic sugerować, ale ja zapłaciłabym za tę grę połowę proponowanej ceny. Myślę, że ta byłaby wtedy jak najbardziej uczciwa, biorąc pod uwagę, co gra oferuje, a obecnie podbija ją przede wszystkim znana marka. Zakup za pełną kwotę może wywołać zawód, bo za blisko 200 złotych spodziewamy się dużo wyższej jakości. Za to po nabyciu gry w dobrej przecenie można świetnie się bawić samemu albo podsunąć Tamagotchi Plaza komuś znacznie młodszemu.