Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 10 kwietnia 2009, 10:14

autor: Marcin Łukański

X-Men Origins: Wolverine - już graliśmy!

Latające w powietrzu fragmenty ciał, wrzaski mordowanych najemników, głośne odgłosy wystrzałów i zagłuszające wszystko ryki Rosomaka. Raven Software szykuje prawdziwie krwawy hit, który może solidnie namieszać w gatunku slasherów.

W czasie Game Developers Conference 09 w San Francisco na zaproszenie Activision udałem się na prezentację – między innymi - X-Men Origins: Wolverine. Gdy zaproszono mnie do stanowiska z konsolą i odpalono grę, nie spodziewałem się jeszcze, że zaraz zupełnie się zatracę i na bite trzydzieści minut zapomnę o bożym świecie. Nie przypuszczałem, że ta produkcja tak pozytywnie mnie zaskoczy. Nie oczekiwałem po Wolverine aż tak wysokiej grywalności i efektowności. Podczas krótkiej sesji z grą miałem okazję zobaczyć jedynie skromne fragmenty dwóch etapów, ale to wystarczyło w zupełności. Jeśli ta gra w ostatecznej formie będzie równie dobra jak wersja, która została nam udostępniona, to szykuje się kawał solidnego slashera.

Przed każdą misją następuje krótka wstawka filmowa. Co warte zaznaczenia, to fakt, że wszystkie przerywniki są wykonane perfekcyjnie. Za filmiki odpowiada grupa Blur, która zrobiła między innymi wstawki w Marvel: Ultimate Alliance. Trzeba przyznać, że stanęła na wysokości zadania – cut-scenki są prześlicznie animowane, w wysokiej rozdzielczości, pełne najdrobniejszych detali i szczegółów. Postać Wolverine’a została świetnie wykonana, a model jego twarzy wykazuje wyraźne podobieństwo do Hugh Jackmana. Widok ryczącego Rosomaka wyrywającego sobie z ciała kable w pomieszczeniu okrytym lekką mgłą robi niesamowite wrażenie. Filmy są dynamiczne, pełne akcji i efektownych ujęć. Po obejrzeniu takiej wstawki, jedyne, na co mamy ochotę, to poćwiartować kilku osób. Oczywiście w świecie wirtualnym.

Ten helikopter zaraz przestanie istnieć.

Pierwsza misja, w którą miałem okazję zagrać, rozgrywała się w dżungli. Niestety, nie została nam przybliżona fabuła, zatem trudno mi powiedzieć, skąd się tam Wolverine wziął oraz czego szukał. Istotne natomiast jest to, że niemal od razu został zaatakowany przez armię najemników. I od razu rozpoczęła się rzeź. Dosłownie. Gra jest bardzo krwawa. Tak naprawdę, pod względem ilości zalewającej ekran czerwonej cieczy można X-Men Origins: Wolverine spokojnie przyrównać do Ninja Gaiden II. Rosomak i Ryu Hayabusa mają jedną cechę wspólną – z równą lubością pozbawiają przeciwników różnych części ciała. Stosują tylko troszkę odmienne metody.

Wolverine oczywiście używa w czasie walki swoich niezawodnych szponów. Same podstawy walki sprowadzają się do wyprowadzania różnych kombinacji słabych i silnych ciosów, rzutów oraz wyskoków. Jako że już najsłabsze ciosy powodują krwawą miazgę na ekranie, to nawet osoba, która pierwszy raz zabrała się za grę z tego gatunku, może się dobrze bawić. To, co wyprawia na ekranie Wolverine, to prawdziwa apokalipsa. Wyrywa przeciwnikom ręce, przecina ich na pół, a czasami wręcz rozrywa na strzępy. Łamie karki, wyrywa żebra, zrzuca ze skał, wbija w ścianę. W każdym miejscu i o każdej porze.

System walki jest szalenie efektowny, niesamowicie wygodny i bardzo intuicyjny. Przeciwników możemy ciąć na ziemi, wybijać w powietrze i rozrywać nad skałami, zrzucać w przepaść i wykorzystywać w czasie potyczki otoczenie. Jeśli cwaniaczki są za daleko, nic nie stoi na przeszkodzie, aby wykonać kilkunastometrowy sus i wbić się w nich z rozpędu ostrzami. Wolverine to prawdziwa, jednoosobowa, wirująca armia. Przynajmniej do momentu, w którym nie odpalimy na przykład trybu berserkera. Wtedy zamienia się w bombę atomową. Jego szybkość, siła i wytrzymałość wzrastają kilkakrotnie, a przeciwnicy poznają nową definicję słowa „rozproszony”.

Tryb berserkera, to jedna ze specjalnych zdolności Rosomaka. U Wolverine’a wszystkie rany oczywiście bardzo szybko się goją, co w grze powoduje, że energia życiowa odnawia się sama. Tego typu odnawianie energii występuje już w większości produkcji, ale tym razem mamy ten element przynajmniej wytłumaczony fabularnie. Nie znaczy to pod żadnym pozorem, że nie da się zginąć. Nawet Wolverine nie może przez długi czas robić za tarczę strzelniczą.

Wolverine to prawdziwa maszyna do zabijania.

Dodatkowo Rosomak może korzystać z tak zwanego „zwierzęcego zmysłu”. Pozwala to między innymi ujrzeć niewidzialnych przeciwników (a tych widzialnych zobaczyć wyraźniej) oraz zauważyć elementy otoczenia, które pozwolą przejść do następnej lokacji. Ponadto specjalny zmysł może również spełniać rolę radaru. Cała operacja wygląda podobnie do tego, co zrobiono w Prince of Persia, tylko zamiast jasnego światła jest niebieska smuga wskazująca drogę.

Na samym końcu etapu w dżungli pokazano nam jeszcze typowy quick time event. Wolverine wskoczył na lecący helikopter i zaczął rozkładać go na czynniki pierwsze. W tym samym czasie musiałem naciskać odpowiednio szybko konkretne guziki na padzie. Cała scenka wyglądała bardzo efektownie, choć quick time eventy jako takie niczym oryginalnym już nie są.

Druga misja miała miejsce w czymś w rodzaju laboratorium. To właśnie tam starłem się z niewidzialnymi przeciwnikami. Musiałem co pewien czas uruchamiać zwierzęcy instynkt, aby ujrzeć napastników. Oczywiście nie mogło być aż tak prosto – wrogowie rzucali w Rosomaka granatami, które wyprowadzały go z „transu” i powodowały, że trzeba było jeszcze raz włączać specjalny instynkt. Haczyk był taki, że każde użycie specjalnej zdolności wykorzystuje osobny pasek energii. Uzupełnia się go, po prostu likwidując kolejnych przeciwników.

W czasie zabawy w laboratorium udało mi się awansować na wyższy poziom. W X-Men Origins: Wolverine istnieje coś w rodzaju rozwoju bohatera. Po każdym awansie możemy rozdzielić punkty pomiędzy atrybutami Rosomaka lub specjalnymi umiejętnościami i ciosami. W atrybutach możemy zwiększyć na przykład siłę uderzeń, ilość energii życiowej lub czas, w którym Wolverine szaleje w trybie berserkera. Dodatkowo, wraz z każdym kolejnym poziomem, Rosomak uczy się nowych ciosów specjalnych. Mnie udało się użyć jednego z nich: Wolverine kręci się wówczas dookoła własnej osi z wyciągniętymi na boki szponami. Mocna rzecz.

X-Men Origins: Wolverine zapowiada się na naprawdę świetny slasher. Jest krwawo, jest efektownie, jest bardzo grywalnie. Oczywiście fani wyższych poziomów trudności w stylu tych np. z Ninja Gaiden mogą poczuć się zawiedzeni – walka Rosomakiem nie należy do wielkich wyzwań. Ale całe tony frajdy w zupełności to rekompensują. Szykujcie się na 1 maja, bo będzie się działo.

Marcin „Del” Łukański

NADZIEJE:

  • szalenie efektowny system walki;
  • świetne przerywniki filmowe;
  • ciągła akcja;
  • rozwój postaci.

OBAWY:

  • niski poziom trudności;
  • tego typu gry lubią być krótkie.
X-Men Origins: Wolverine

X-Men Origins: Wolverine