Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Battlefield V Publicystyka

Publicystyka 25 sierpnia 2018, 17:30

Walczyliśmy o Rotterdam – Battlefield V okiem dyletanta

Choć Battlefield V od czasów zapowiedzi pada ofiarą ostrej krytyki, wizyta przy stoisku EA na gamescomie i jedna, długa rozgrywka utwierdza w przekonaniu, że to w gruncie rzeczy dość bezpieczny, ale przy tym dający masę frajdy drugowojenny FPS.

Przyznam się Wam do czegoś, Drodzy Czytelnicy: w całym moim życiu, przez którego większość miałem regularną styczność z grami wideo, nigdy nie zagrałem w żadną odsłonę serii Battlefield. Nie, żebym miał jakiś szczególny uraz do tej marki, ale po prostu zawsze pierwszeństwo miały inne FPS-y. Jestem więc ostatnią osobą, która powinna komukolwiek rekomendować lub odradzać nowy projekt EA DICE. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy dostałem możliwość wypróbowania Battlefielda V podczas trwającego gamescomu, nie wahałem się ani chwili. Zwiedziłem więc trawiony wojenną pożogą Rotterdam, ustrzeliłem kilku Niemców, uniknąłem całkowitej kompromitacji... i wrażenia mam jak najbardziej pozytywne.

A przecież mówimy o produkcji, która od czasu oficjalnej zapowiedzi budziła kontrowersje niespecjalnie wiernym przedstawieniem największego konfliktu w historii ludzkości. W Kolonii deweloperzy postanowili jednak nie pokazywać opcji personalizacji naszego awatara, więc cała rozgrywka obyła się bez żołnierzy z katanami, specjalistycznymi protezami czy fikuśnymi bojowymi farbami na twarzy. Mapa, którą udostępniono na targowym stoisku, bardziej przypominała to, co znamy z Szeregowca Ryana, niż niesławny zwiastun z kompanią barwnych charakterów.

Szeregowiec gracz

BATTLEFIELD V NA GAMESCOMIE PRZEKONAŁ MNIE:

  1. zaskakująco stonowaną, jak na wcześniejszy kontrowersyjny trailer, stylistyką drugiej wojny światowej;
  2. niezwykle intensywnymi momentami, wzbogaconymi fenomenalnym udźwiękowieniem;
  3. szczegółową mapą, która zmieniała się wraz z upływem czasu;
  4. ograniczoną amunicją, która zmusza do bardziej taktycznej zabawy;
  5. mocnym postawieniem na cele drużynowe, skłaniającym do ścisłej współpracy.

Nawiązanie do tego filmu bynajmniej nie jest przypadkowe, bo Battlefield V bez wykorzystania żadnych skryptów ma predyspozycje do produkowania scen rodem z hollywoodzkich wojennych superhitów. W pewnym momencie wraz z kilkoma kompanami odbiliśmy po ciężkiej walce jeden z kluczowych punktów na mapie. Chwila triumfu została jednak brutalnie przerwana przez wrogi czołg, który nagle przebił się przez ustawioną z drewnianych pudeł prowizoryczną barykadę i zaczął pruć do nas na przemian z karabinu maszynowego i działa. Nasza dyscyplina i organizacja zniknęły w ułamku sekundy, towarzysze broni padali pod ostrzałem, inni w panice rzucali granatami i rozpaczliwie szukali jakiegokolwiek schronienia...

Od tamtego momentu niezależnie od tego, czy akurat przebijałem się przez obstawiony graczami z wrogiej drużyny dom, czy przekradałem przez zgliszcza doszczętnie zrujnowanego budynku, wszędzie towarzyszył mi ten podskórny niepokój – świadomość, że chwila oddechu może nieoczekiwanie zmienić się w gorączkową walkę o życie. A te są w Battlefieldzie V bardzo intensywne. W trakcie poważniejszych wymian ognia chaos włada polem bitwy – wokół świszczą kule, pociski odbijają się od ścian tuż obok naszej głowy, wszędzie słychać krzyki. Dużą rolę odgrywa oprawa audio, która jest zrobiona po mistrzowsku. Odgłosy wojny brzmią niezwykle sugestywnie, a całości dopełnia budująca napięcie ścieżka dźwiękowa, tym bardziej monumentalna, im bliżej do rozstrzygnięcia rozgrywki.

Piękna wojna

Wizualnie EA DICE także nie zawodzi. Wirtualny Rotterdam okazuje się bardzo szczegółowy i pełen jest obrazów wojennej zawieruchy – wszędzie widać obrócone w ruinę sklepiki, poszarpane pociskami ściany, ziejące dymem dziury po ostrzale artyleryjskim. Sama lokacja nie jest jakoś szczególnie duża, ale oferuje masę wnętrz budynków oraz alternatywnych przejść, więc podczas godzinnej rozgrywki nie zdąży się znudzić. Tym bardziej że wraz z postępami obu zespołów poszczególne miejsca ulegają pewnym zmianom – niektóre przejścia zostają zablokowane, a osłony rozbite w pył.

To tylko jeden ze sposobów, jakie deweloperzy wprowadzili, by uczynić zabawę ciekawszą. W Battlefieldzie V bardzo ograniczona została amunicja, jaką otrzymujemy na starcie, więc czeka nas albo zbieranie jej w rozmieszczonych na mapie punktach, albo pozyskiwanie broni od zabitych wrogów. To rozwiązanie, które zmusza do ciągłego pilnowania tego, ile magazynków możemy jeszcze wystrzelić – a wierzcie mi, nie ma nic gorszego niż trafienie w sam środek pola bitwy z niewielkim pistoletem w ręce.

Wydaje mi się też, że twórcy chcą tym nakłonić graczy do skupienia się przede wszystkim na wspólnej realizacji celów, a nie na biciu rekordów w liczbie zabójstw. Podczas gamescomu miałem okazję przetestować tryb podboju, w którym praca w zespole była niezbędna do finalnego sukcesu – zdobytego w pojedynkę punktu kontrolnego nie da się długo utrzymać. I to rozwiązanie działa naprawdę nieźle, bo po niemrawych początkach, kiedy wszyscy rozbiegali się w różne strony, zaczęliśmy powoli działać jako oddział – a to, wraz z podobnym zdyscyplinowaniem drużyny przeciwnej, dało w rezultacie prawdziwie fascynującą rozgrywkę, która trwała przez intensywne trzy kwadranse.

Broń się!

Także broń ma odpowiedniego kopa – trudno, żeby było inaczej, skoro EA DICE miało ponad półtorej dekady, by nauczyć się swojego fachu. Nie obyło się jednak bez niewielkich potknięć (chociażby odrzut przy niektórych rodzajach broni wydaje się praktycznie nieodczuwalny), a gracze, którzy zechcą wcielić się w snajperów, będą mieć twardy orzech do zgryzienia. Lunety dają wprawdzie zdecydowanie lepszą celność, ale za to odbijają światło słoneczne – i to w sposób na tyle wyraźny, że strzelcy wyborowi mogliby z równym powodzeniem założyć sobie na głowę czołówki. Według mnie nieco w tym miejscu przesadzono, ale z drugiej strony – nie grałem jako snajper, więc może nie powinienem marudzić.

Walczyliśmy o Rotterdam – Battlefield V okiem dyletanta - ilustracja #2

Battlefield V na gamescomie dał sobie radę, ale jeśli chodzi o sprzedaż, na razie idzie mu raczej kiepsko. Grupa analityczna powiązana z „Elektronikami” podała niedawno informację, że pod względem zamówień przedpremierowych produkcja ta plasuje się daleko w tyle za bezpośrednim konkurentem – Call of Duty: Black Ops 4. Widać, że niektórzy wzięli sobie do serca radę Patricka Söderlunda z EA, który stwierdził, że osoby niezadowolone ze zmian w grze powinny jej po prostu nie kupować...

Ostatecznie udało mi się zakończyć rozgrywkę, nie kompromitując siebie oraz redakcji, a przy okazji poważnie zastanawiając się nad daniem tej grze szansy. Nie wiem, na ile Rotterdam jest reprezentatywny dla całości i czy w finalnej wersji nie będzie więcej kolorowych szaleństw, znanych wszystkim dobrze z premierowego zwiastuna, ale to, co mogliśmy wypróbować na gamescomie, stanowiło wyjątkowo solidne doświadczenie, które łączy stonowaną, raczej bezpieczną wizję drugiej wojny światowej z intensywnymi starciami. Zapowiada się całkiem niezły FPS z ograniczonymi nowościami w rozgrywce, który stawia na to, co dobrze znamy. I trudno się „Elektronikom” dziwić, bo po krytyce, jaka spadła na Battlefielda V podczas E3, studio raczej będzie unikać kontrowersyjnych pomysłów.

ZASTRZEŻENIE

Koszty wyjazdu autora tekstu na targi gamescom 2018 pokryliśmy we własnym zakresie.

Jakub Mirowski

Jakub Mirowski

Z GRYOnline.pl związany od 2012 roku: zahaczył o newsy, publicystykę, felietony, dział technologiczny i tvgry, obecnie specjalizuje się w ambitnych tematach. Napisał zarówno recenzje trzech odsłon serii FIFA, jak i artykuł o afrykańskiej lodówce low-tech. Poza GRYOnline.pl jego materiały na temat uchodźców, migracji oraz zmian klimatycznych publikowane były m.in. w Krytyce Politycznej, OKO.press i Nowej Europie Wschodniej. W kwestii gier jego zakres zainteresowań jest nieco węższy i ogranicza się do wszystkiego, co wyrzuci z siebie FromSoftware, co ciekawszych indyków i tytułów typowo imprezowych.

więcej

Battlefield V

Battlefield V